11. Kawa na ławę

840 60 11
                                    


Ice zebrał cały oddział w jednym z domków. Kiedy pochwaliłam go za to, że takie je piękne stworzył, przyznał tajemniczo, że ta umiejętność, to część jego przeszłości. Jak wiele jeszcze o nim nie wiedziałam?

Siedzieliśmy jak popadnie na krzesłach, starych rozlatujących się fotelach, wszyscy wokół wielkiego stołu, na którym promienie słoneczne malowały przeróżne wzory. Tylko Masao biegał dookoła, jakby w dupie miał motorek i wszystko filmował. O tak, to będzie wiekopomna chwila, pomyślałam, sadowiąc się na fotelu obok Ice'a.

- Nie wiem, co żeś mu zrobiła Dzidzia, że facet jeszcze cię nie zabił i ... - tu sugestywnie Pietia poruszył brwiami – wygląda na tak odprężonego, ale poproszę ten sam zestaw – powiedział z przekąsem, bawiąc się przy tym swoim nożem. Wbijał go w blat stołu i wyciągał zostawiając nieładne dziury.

W odpowiedzi na jego zaczepkę, zdjęłam ciężki but i rzuciłam, odpyskowując przy tym:

- W twoim przypadku ten sam zestaw nie wchodzi w rachubę. Po pierwsze, tobie nawet takie sposoby nie pomogą, bo ty oporny na wszelkie próby resocjalizacji jesteś. A po drugie - bezczelnie się tu uśmiechnęłam – Pyton Tygrysi rządzi i nic nie jest w stanie go pobić.

Osłupieli Bad Boysi słowa nie mogli z siebie wydusić. Miałam nadzieję, że Masao to ujął, bo miny mieli bezcenne.

- Co za Pyton Tygrysi? – odezwał się w końcu Kazach. – Ice nic nie mówiłeś, że Dzidzi jakieś zwierzątko podarowałeś. – W jego głosie dało się słyszeć wyrzut.

Nagle od drewnianych pustych ścian odbiło się zbiorowe parsknięcie. Chłopaki pokładali się ze śmiechu. Popatrzyłam skruszona na Ice'a, ale ten tylko pokręcił z rozbawieniem głową i Bogu dzięki, nie ciągnął tematu. Cóż, przynajmniej rozluźnienie atmosfery mieliśmy za sobą.

Powiodłam wzrokiem po tych wszystkich kochanych, roześmianych mordkach, dokładnie lustrując potężne sylwetki odziane w ohydne, poszarzałe wojskowe koszulki i czarne znoszone bojówki. Nie były dla mnie nowością uczucia, które się we mnie rozpalały, gdy patrzyłam tak na tę pijacką zbieraninę popaprańców, gotową oddać za siebie życie. Sama oddałabym za nich własne. Z całą stanowczością stwierdziłam, iż kochałam ich szczerze, całkowicie i bezwarunkowo. Czy raptem dwa miesiące wystarczą, by aż tak zżyć się z ludźmi, traktować ich jak swoją rodzinę? Próbowałam to uczucie porównać do tego, czym darzyłam Sarę, rodzoną siostrę i za cholerę nie potrafiłam dostrzec różnicy. Nie wiem czy nawet chciałam. Jak mogłam więc mieć Ice'owi za złe jego zachowanie? W tym całym, zadawałoby się szaleństwie, rozumiałam doskonale jego pierwszą, tak zaborczą w stosunku do tej grupy, reakcję. Skoro mnie wystarczyła zaledwie chwila, by przewartościować swój świat i być w stanie poświęcić dosłownie wszystko za bandę wariatów, co musiał czuć w tej sytuacji on, człowiek, który spędził z nimi kilkanaście lat, dbał o nich i strzegł przed wszelkimi niebezpieczeństwami? Nawet nie próbowałam sobie tego wyobrazić. Tym bardziej podziwiałam go, że poparł mnie w mojej decyzji, by wyznać im prawdę i dać prawo wyboru, jakikolwiek by on nie był. Zastanawiałam się czy będzie tak, jak w przypadku Kapitana, którego słowa cholernie mnie zabolały i reszta oddziału także postanowi pozostać w Comie niżeli wrócić do domu? Tego niestety nie umiałam przewidzieć, jednego byłam natomiast pewna, na którąkolwiek opcję się zdecydują, poprę ich.

– Cisza! – wydarłam się w końcu, bo nerwy mi siadały, a oni nadal dokuczali Kazahowi. – Chciałabym z wami o czymś porozmawiać - dodałam już nieco spokojniej, zakładając włosy za uszy.

- O jakichś pikantnych szczegółach ze swojego pierwszego razu? – zainteresował się Kazah.

Nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać. Facet myślał tylko jedną częścią ciała. Doszło do tego, że zaczęłam się zastanawiać czy nie zaryzykować i obciąć mu tego fiuta, ale wtedy stałby się jak roślina. Groźby nie potrafiłam sobie jednak odmówić.

COMA Gdzieś na dnie snu. TOM 2Où les histoires vivent. Découvrez maintenant