Rozdział 107. Krew

2.5K 100 25
                                    

— Popełniasz błąd. — Kobiecy głos, niski i miękki, falował w przestrzeni, to wznosząc się, to zamierając.

— Mylisz się — zaprzeczył Lord Aventine. Jego słowa marszczyły się i wyginały, ledwo słyszalne wśród szumu nieustannie rozbrzmiewającego w tle.

— To złe! Nie widzisz tego?

— Jedyne co widzę, to że nie jesteś obiektywna.

Powietrze przeciął gorzki śmiech, krótki i szczekliwy.

— Na boga, Gedeonie! Jak możesz po mnie oczekiwać, że będę obiektywna? Zniszczysz nas wszystkich!

Harry poderwał głowę, wyrwany z półsnu ostatnim wykrzyczanym zdaniem. Otworzył oczy, lecz zaraz znów je zamknął, oślepiony zalewem raniących wzrok słonecznych promieni. Przez chwilę nie mógł dojść, gdzie jest ani co go obudziło. Myśli rozpraszał pulsujący w tyle czaszki tępy ból i ucisk w piersi, jakby ktoś zacisnął mu na płucach skórzane pasy. Poczuł kołysanie i gwałtownie wzbierające mdłości, więc obrócił się na brzuch i podciągnął na czworaki. Walcząc z żółcią podchodzącą mu do gardła, ledwo usłyszał odgłosy otwieranych drzwi i szybkich kroków.

— Spokojnie, Wasza Wysokość — odezwał się męski głos. — To nic wielkiego, zaraz się tym zajmę.

Coś dotknęło jego karku nieco poniżej linii włosów i Harry usłyszał wymawiane miękkim szeptem zaklęcia uzdrawiające. Niektóre z nich brzmiały znajomo, jednak większości nie rozpoznawał, nawet mimo doświadczenia, które nabył podczas swoich pobytów w skrzydle szpitalnym. Leczący go czarodziej znał się na rzeczy i wkrótce dolegliwości zaczęły mijać — najpierw zawroty głowy, później mdłości, na końcu ból. Jedyne, co nie chciało ustąpić, to dziwne wrażenie duszności.

— Lepiej? — zapytał mężczyzna i uśmiechnął się, gdy Harry skinął głową. — Proszę to połknąć — nakazał, wyciągając przed siebie dłoń z leżącą na niej błękitną pigułką. W drugiej ręce trzymał szklankę z przezroczystym płynem. — To na chorobę wysokościową.

— Jesteśmy w górach? — wychrypiał Harry.

Czarodziej wzruszył ramionami.

— W każdym razie wystarczająco wysoko, żeby pojawił się problem. Proszę, tu jest woda.

Harry przyjął pastylkę, dokładnie taką samą jak ta, którą kiedyś wręczył mu Aventine, i połknął ją, obficie popijając. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo był spragniony.

— Pamiętam cię — powiedział do mężczyzny. — Byłeś z Lordem Aventine'em w Wizengamocie.

— Valerian Ventus. — Ukłonił się tamten. — Do usług.

— Co to, u licha, było?

— Niewielkie odkształcenie rdzenia kręgowego. Już je naprawiłem.

— Ale skąd...? — Harry urwał, usiłując przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Jego dłoń automatycznie powędrowała do szyi, lekko ją musnęła i po piersi zsunęła się w dół. Ostatnie, co zapamiętał, to Lord Aventine mówiący „Przykro mi", a potem chyba stracił przytomność. — Porwaliście mnie? Na gacie Merlina, czy w magicznym świecie nie znają innych sposobów rozwiązywania problemów?

Twarz Ventusa pozostała bez wyrazu, gdy mówił:

— Wybacz mi, Wasza Wysokość. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Harry odstawił szklankę na stojący tuż przy sofie podręczny stoliczek i odchylił głowę do tyłu, testując swoje mięśnie i zmysł równowagi. Wciąż czuł się nieswojo, osłabiony i trochę rozkojarzony.

Kamień MałżeństwWhere stories live. Discover now