5. U nieco mniej potwornego Maxima w Gdyni

48 8 71
                                    

Na wstępie pragnę dedykować ten rozdział dla Krzemiona , która robiła korektę książki.

Stwierdziłem, że pójdę w stronę napisu, byleby jak najdalej od filozoficznych kosmicznych świrów. Miejsce wydawało mi się dość przyjazne, tylko ludzie mówili w niezrozumiałym mi języku, który o dziwo rozumiałem. Co było jeszcze bardziej niezrozumiałe niż sam niezrozumiały język. Który był zrozumiały. Ale sama sytuacja nie była zrozumiała. Nie była zrozumiała, bo rozumiałem coś, czego nie powinienem rozumieć. Ale nie to, co chciałem zrozumieć, bo tego nie rozumiałem.

„Maxim... Kim jest ten Maxim?" – pytałem sam siebie jak kretyn ze schizofrenią, oczekując odpowiedzi. Zresztą kto normalny, przechodząc obok restauracji, baru albo czegokolwiek innego, widząc, że nosi on jakąś nazwę brzmiącą jak nawet najdurniejsze imię, pyta sam siebie „kim jest ten cały *nazwisko jakiegokolwiek typa*?" To zdarza się tylko i wyłącznie w durnych książkach durnych autorów, którzy chcąc wprowadzić jakąś interakcję z przedmiotem typu bar, potrzebują wstawić durną odzywkę do durnych ust durnego bohatera wcześniej już wspomnianej durnej książki. W jakim celu? Żeby durny czytelnik mógł zrozumieć, że durny bohater wejdzie niebawem do durnego baru.

Tak czy siak, zapytałem już siebie i od zapytania nie było odwrotu. Po takim zapytaniu nie mogłem zrobić niczego innego niż wejść do środka. Maxim był więc typowym barem, w którym nie ma nic szczególnego, poza pijakami, którzy okazywali swój stan psychiczny na najrozmaitsze sposoby, od sprawdzania ilości palców u stóp i rąk po podrywanie stołów.

Bawili się starzy i młodzi, duzi i mali, chociaż mali odnosili się raczej do karłów niżeli do bachorów, gdyż o tej porze gówniarzeria raczej chodziła już spać, ewentualnie zakłócała ciszę nocną płaczem i krzykiem, bo coś się zesrało, dosłownie i w przenośni.

Zasiadłem więc na jednym z krzeseł przy barze i rozglądając się po całym miejscu, stwierdziłem, że jeśli Autor faktycznie by istniał, nie stworzyłby takiego syfu.

To ostatecznie rozwiało moje wątpliwości co do istnienia Autora. Nigdy w niego nie wierzyłem, ale po tym stwierdziłem, że nie wierzę w niego jeszcze bardziej. A to, że pomyślałem „kim jest ten cały Maxim" mogło być po prostu spowodowane zwykłym przemęczeniem.

Usiadłem przy barze, bezmyślnie wpatrzony w telewizor nadający jedynie jeden kanał o dość ciekawej i zagranicznie brzmiącej nazwie „brak sygnału", w którym nie było sygnału. I tak oto znów dopadły mnie pytania o sens istnienia. A myśl o Autorze wciąż nie dawała mi spokoju. Stwierdziłem jednak, że czas przestać myśleć o pierdołach i zająć się czymś, co faktycznie mogłoby coś wnieść do mojego nieżycia.

Kontemplacji blatu.

Tak oto moje życie zrobiło obrót o 180° i zamiast gapić się bezsensownie w telewizor, gapiłem się teraz w blat stołu, co rzecz jasna było zdecydowanie bardziej sensowne od wpatrywania się w ekran. Gapienie się na blat mogło bowiem wnieść do mojego życia wyjątkowo ciekawe i niezwykle intrygujące przemyślenia: „O blacie, cudowny blacie, ile w twym blacie blatu. Nie powiedziałbym tego własnemu bratu. O bracie czyjegoś blatu."

Te głębokie przemyślenia na temat blatu przerwał mi jakiś czub, który ni stąd, ni zowąd zjawił się na siedzeniu obok, przerywając moje rozmyślania słowami:

– Kryzys egzystencji? Panie Kennedy. – Sądząc po zabarwieniu głosu (tak się w ogóle mówi?) czub okazał się czubką (jeśli w ogóle istnieje takie słowo).

– Yeah – odpowiedziałem. Nie miałem specjalnej ochoty na rozmowę z tym kimś. Chciałem się po prostu schlać i na moment zapomnieć o niedoli mojego nieżycia. Zastanawiało mnie jedynie, skąd ten ktoś zna moje nazwisko? W sumie nie było to aż takie trudne, jestem przecież prezydentem USA. A raczej byłem... Półśmierć zwalnia z pełnienia obowiązków prezydenta?

Panie Kennedy, jest pan martwyWhere stories live. Discover now