9. Wielki powrót

10 1 1
                                    

- GÓÓÓÓWNOOOOOO - rozległ się donośny krzyk szanownego prezydenta - CZEMU JESTEM SAM NA JAKIMŚ BIAŁYM TLE?! TRAFIŁEM DO PUSTEGO ROZDZIAŁU?! CO TU SIĘ DZIEJE ZNOWU?!

- Spokojnie -powiedziałam - Tak, jesteśmy sami na białym tle, bo ten rozdział to yyy... Forma sama nie wiem czego. W każdym razie należą ci się pewne wyjaśniania.

- O nie... To znowu ty, schizofreniczko? CO TU SIĘ DO CHOLERY ODPIERDALA?!

- Przestań w końcu przeklinać do cholery! Słuchaj... Jakby Ci to powiedzieć... Prace nad opowieścią, w której jesteś nieco się opóźniły... Żeby nie powiedzieć, że bardzo...

Kennedy popatrzył na mnie przerażony i wkurwiony jednocześnie. Kojarzycie ten stan, w którym dowiadujecie się, że wasze pieniądze z komunii magicznie zniknęły, poczym znajdujecie roczny zapas Żubra w lodówce? Myślę, że młodzi komuniści po tej wieści mają dokładnie taki wyraz twarzy, jaki miał wtedy Kennedy.

- Trochę to znaczy ile? - spytał w końcu, choć jego głos wskazywał na to, że boi się odpowiedzi.

- Tak z 2 lata...

Bohater mej, jakże zacnej, księgi otworzył szeroko oczy. Stał tak przez dłuższą chwilę resztkami sił powstrzymując swoją żuchwę przed nagłym i gwałtownym sięgnięciem ziemi. Kilkakrotnie otwierał usta jakby chcąc coś wyznać, ale szybko zamykał je, widocznie nie mogąc znaleźć właściwych określeń oddających jego stan psychiczny.

- Jak to... Dwa lata... - wymamrotał wreszcie - Ile ja tkwię w tej, wątpliwej jakości, książce?

- No tak na oko, delikatnie mówiąc, unikając zbędnych fraz i słów, to można by rzec retrospektywnie na drodze dedukcji, że w chuj długo.

- CZEMU MI TO ROBISZ?! - wykrzyczał po jakimś czasie analizy moich ważkich słów.

- A dla jaj. Lubię cię męczyć i ludzie, którzy to czytają lubią jak to robię, więc czemu nie?

- Jesteś moim największym koszmarem.

- A także twoim bogiem. Ale starczy tej gadki, jeszcze dużo popapranych rzeczy przed tobą.

- Co ty... Co ty jeszcze chcesz wymyślić?

Wyciągnęłam blanta z kieszeni, zapaliłam go i z szyderczym uśmiechem popatrzyłam na swego przerażonego bohatera.

"To się jeszcze zobaczy" - pomyślałam i zniknęłam do szarej rzeczywistości naszego świata, oddając narrację Kennedemu.
_____

- Co tu się właśnie stało?! - pomyślałem - I gdzie ja właściwie aktualnie jestem?

Chorego psychicznie małżeństwa, z którym zakończyłem ostatnią przygodę, nie było już przy mnie. Tymczasem ja znajdowałem się na na małej wyspie, zewsząd porośniętej różnego rodzaju drzewami owocowymi. Gdybym tylko znajdował się w innej sytuacji, byłby to idealny raj do zbudowania tu, nie wiem, wielkiej i prężnie pracującej platformy do wydobywania ropy naftowej. Taaak... To byłoby coś.

Tak rozmyślając doszedłem niemalże do orgaztycznego podniecenia na myśl, jak wiele milionów można byłoby zarobić w tym raju na ziemi, niszcząc go platformą wiertniczą. Wyobraziłem sobie jak nad wyimaginowaną, jak na razie, budowlą przeleciał mi bielik amerykański, na tle flagi największego i najbardziej idealnego kraju, do którego wspaniałości nikt nie miał podjazdu. Inne kraje mogły jedynie czerpać wiedzę dotyczącą demokracji i kochania się nawzajem. A to, że przez wieki tępiliśmy Indian, a potem prześladowaliśmy czarnoskórych to... To to się wyklepie. Tak czy inaczej jesteśmy cudownym i do porzygu idealnym krajem, a platforma wiertnicza byłaby wisienką na torcie ideału.

Wspaniałą moją wizję przerwało nagłe uczucie wbijanych w mój zad szpilek. Odwróciłem się, by sprawdzić czy przypadkiem coś mnie nie użarło. Ku mojemu ogromnemu zawiedzeniu, nie była to żmija, czy tam inny świerszcz, który mógłby mnie odesłać do tamtego świata i zakończyć moje kuriozalne przygody. Tymczasem za moimi plecami stało pięć, wkurwionych, jak twoja stara menopauzalna, małych, puchatych... kapinar. Tak, kapibar! Już nic mniej kreatywnego nie dało się wymyślić! Do tego stały one na dwóch nogach jak ludzie i ubrane były niczym Murzyni z zapomnianych zakątków Afryki. W przednich łapkach dzierżyły zaś zaostrzone włócznie, które (ależ jakby inaczej) skierowane były w stronę mojej wielkiej, jędrnej dupy.

- Kim żeś jest i czego tu chcesz?! - zapytała jedna z nich, wyglądająca na dowódcę całej bandy. - Jok żeś tu dotorł?

W innym przypadku pewnie stałbym zaintrygowany całą sytuacją i przez dobre 5 minut rozważał, co właśnie się dzieje. Po wszystkim co przeszedłem nie dziwiło mnie to specjalnie, więc nie zastanawiając się długo odpowiedziałem:

- Jestem John Kennedy. Jestem w stanie nieżycia, zgubiłem kapcie i nie mam pojęcia co dzieje się z moim ży... z moim nieżyciem. - poprawiłem się szybko.

Kapibary zaś zamilkły, popatrzyły na siebie z ogromnym zaskoczeniem, poczym odrzuciły od siebie włócznie i złożyły mi pokłon.

- O Wielki i Potężny Johnie... - mówiła inna z nich. - wybawco kapibar i władco kapci mocy... Wróciłeś...

Nie miałem racji, jednak jeszcze wiele mogło mnie zaskoczyć.

____
Także ten, jak widzicie jakieś błędy to mnie poprawiajcie x"D Bo jestem debilem z ortografii i interpunkcji

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jul 20, 2023 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Panie Kennedy, jest pan martwyWhere stories live. Discover now