Jedzenie jest dobre na wszystko. Powiedzmy. Gdybym naprawdę tak uważała, utuczyłabym siebie i rodzinę do rozmiarów ludzików Michelina, a nie zauważyłam, żeby mój dorosły syn miał tendencje do tycia, choć jadł za dwóch. Zapewne nadwyżkę spalał stresem i bieganiem za potworami w ramach nietypowej wersji ćwiczeń fizycznych. Z tego, co przeczytałam w epopei Chucka, Sam wolał zwykłe bieganie i jogę. Miłośnik zdrowego odżywiania z zacięciem do siłowni, praktycznie wykorzystujący maksymę „przezorny zawsze ubezpieczony", w wolnym tłumaczeniu „w zdrowym ciele zdrowy duch, którego inny duch ani żadna cholera tak szybko nie dopadnie". Dean wyraźnie wolał ćwiczyć w praktyce, goniąc lub uciekając. Co do wszechobecnego stresu, wolałabym, żeby żaden z nich nie dorobił się wrzodów żołądka, ale na to było chyba za późno.
Wracając do jedzenia – nad ranem za nic nie mogłam zasnąć (może bałam się, że się nie obudzę, a jeśli już, to gdzieś w Pustce), więc wstałam i zaczęłam smażyć naleśniki. Dobrze, że w lodówce prócz piwa znalazłam kefir (jak znałam życie – najlepszy na kaca) i jajka, a w kuchennej szafce mąkę, cukier puder, oliwę i sodę oczyszczoną. W sam raz na placuszki. Mieszanie, ubijanie i nalewanie ciasta na skwiercząca patelnię ma w sobie coś uspokajającego, więc poddałam się im bez reszty, smażąc kolejne naleśniczki, czekające na swoją kolej polania syropem klonowym. Z rozpędu mało nie wyrysowałam na nich uśmiechniętych buziek, jak to miałam w zwyczaju dla małego Deana.
Zapach smażonych placuszków wywabił dorosłego Deana z pokoju skuteczniej niż dżina z butelki. O ile dżiny mieszkałyby w butelkach, rzecz jasna.
- Naleśniki? – spytał ostrożnie, acz z nadzieją, wyłaniając się zza drzwi – podobnie jak ja nie wyglądał na kogoś, kto spał dłużej niż godzinę. Nosiło go. Chciał biec na pomoc młodszemu bratu, ale wciąż nie wiedział, gdzie go szukać, więc ciskał się po Bunkrze jak wilk w klatce, czekając na coś lub kogoś, kto spuści go ze smyczy i podsunie trop pościgu. Na anioła czy diabła? Zamiast tego miał na głowie cudownie zmartwychwstałą matkę, smażącą pancakesy o piątej nad ranem.
- Naleśniki – przytaknęłam, nalewając nową porcję ciasta na rozgrzaną patelnię i odruchowo oblizując palce powalane syropem klonowym. Pożyczony t-shirt tonął w cukrze pudrze i mące. - Głodnyś?
- Ja zawsze jestem głodny – odpowiedział melancholijnie, sadowiąc się za stołem. Instynktownie sięgnął po niedopitego Ballentinesa, ale zerknął na mnie i grzecznie odstawił go z powrotem. Rozciągnięta szara koszulka wyglądała jakby stoczyła kilka rund z Tysonem, a rozczochrane włosy stroszyły się zawadiacko, tocząc własny bój z grawitacją. – Nie licząc czasów Piętna Kaina, zapewniających najlepszą dietę na świecie.
- A co - wolałeś wtedy krwisty befsztyk? – burknęłam, odprowadzając wzrokiem kanciastą butelkę whisky i pytająco unosząc brew. Synu, masz zamiar pić od zmierzchu do świtu i od świtu do zmierzchu? Jesteś w takim wieku, że nie powinnam cię strofować, ale wiesz jak jest – nie pochwalam.
- Niczego nie wolałem – westchnął, pocierając lekko nieogolony policzek. – W ogóle nie miałem ochoty na jedzenie. Cóż, nie do końca byłem sobą.
Uśmiechnął się przekornie.
- Jeszcze tego nie wiesz, ale zwykle jem za dwóch – wyznał z rozbrajającą szczerością, jakbym nie widziała tego na własne oczy. – A za ciasto dałbym się zabić.
- Na twoim miejscu nie szafowałabym podobnymi słowami – stwierdziłam uszczypliwie, nakładając mu na talerz stertę puszystych naleśników i podsuwając buteleczkę z syropem klonowym. – Najlepiej w ogóle nie dawaj się zabić. Ile razy można?
- Mamo, przypominam, że ty również właśnie zmartwychwstałaś – powiedział z poważnym wyrazem twarzy, któremu przeczył błysk w oku, po czym spojrzał na placuszki i uśmiechnął się jak dziecko obdarowane jeszcze przed Gwiazdką.
YOU ARE READING
Powrót z zaświatów
FanfictionPomiędzy sezonem 11 a 12 - Mary powraca z zaświatów, Dean jest skołowany, Castiel zagubiony, a Sam torturowany przez brytyjski odłam Ludzi Pisma. Moja wizja nie do końca odpowiadała scenariuszowi...