W Bunkrze

31 2 0
                                    

Bunkier okazał się mało bunkrowy, chociaż potężne drzwi prowadzące do podziemi, metalowe schody, surowe, betonowe ściany oraz witające nas na dzień dobry pulpity, ekrany i urządzenia niewiadomego pochodzenia przypomniały mi filmy z czasów zimnej wojny. Głębiej było przytulniej i bardziej domowo – salonik, biblioteka, fotele, stoliki ze stylizowanymi lampami, regały z bronią i artefaktami, zasłony i dywany. W powietrzu unosił się ulotny zapach kawy, whisky i starych książek. Oraz czegoś znacznie mniej przyjemnego – prochu, krwi i strachu, co skutecznie zatrzymało mnie na progu.

Dean minął mnie, rzucił okiem na wymalowany na ścianie sigil, krople zaschniętej krwi na wyfroterowanej podłodze, kurtkę rzuconą niedbale na stół udatnie udający sztabowy (czy te wygaszone światełka coś oznaczały?) i zbladł, aż uwidoczniły się liczne piegi na nosie i policzkach, po czym klnąc jak mechanik samochodowy (wierzcie mi, nasłuchałam się od kumpli Johna), ponownie zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu „komórki". Za moich czasów o komórkach uczono tylko na biologii, ale zrozumiałam, że tak nazywano owe małe, przenośne niby telefony. Stanęłam za nim, obronnie krzyżując ręce na piersiach obleczonych w koronki i słuchałam, jak wykrzykuje do słuchawki, dzwoniąc na przemian do Castiela i Crowley'a, kimkolwiek by nie byli.

Jeżeli do tej pory wydawał mi się podminowany i niespokojny, to teraz był niczym rozjuszony niedźwiedź, a ściślej mówiąc niedźwiedzica broniąca swoich młodych. Miotał się w przejściu, gniewnie ścierając część sigilu, uderzał wolną ręką we framugę i kopał niewinne krzesła. Jakby odgrywał etiudę o zaniepokojeniu i rosnącej panice. Uśmiechnęłabym się na ten widok, ale dotarło do mnie, że chodzi o Sammy'ego, mojego młodszego syna, któremu wyraźnie przydarzyło się coś złego. To jego krew znaczyła podłogę. Wciąż otulona kurtką i resztkami koszuli w kratę Deana z wrażenia przysiadłam na dziwacznym stole ze światełkami. Ten Bóg, który lubił, by nazywani go Chuck, musiał być okrutny – ledwo co wyrwałam się z zaświatów (bardziej pustki, bo pamiętałam, hm, nie pamiętałam niczego), mając nadzieję na spotkanie z utraconymi synami, kiedy jeden z nich zniknął, zostawiając po sobie krew i ślady walki, a drugi na dobre postradał zmysły, rozmawiając z aniołem (aniołem?) i nagrywając się na pocztę głosową byłego króla Piekieł. Czy ja wariowałam? Może to jednak był tylko zły sen?

Dean odwrócił się i zobaczywszy mój przerażony wyraz twarzy, na chwilę przestał krzyczeć. Odetchnął głęboko, ręką przyciskając telefon do ucha.

- Byli tu Ludzie Pisma – wyjaśnił chrapliwie, jednocześnie prosząc tego kogoś po drugiej stronie słuchawki, by chwilę poczekał.

- Ludzie Pisma? – powtórzyłam posłusznie. Nazwa wydawała mi się znajoma. Łowcy i Ludzie Pisma, dwie strony tej samej monety. Ojciec kiedyś o nich wspomniał, ale twierdził, że przepadli, kiedy coś starło ich z powierzchni ziemi.

- To Bunkier Ludzi Pisma – mruknął Dean, odsuwając telefon na bezpieczną odległość, bo ten przemawiał do niego monotonnym, głębokim głosem.

- Obrazili się, żeście go zajęli? – spytałam bezwiednie, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. W końcu nikt nie lubi, gdy ktoś włamuje mu się do domu pod jego nieobecność.

- Nie żyją! – wykrzyknął Dean, oburzony, że nie wiem. – Od dawna. A my z Samem jesteśmy u siebie, bo przecież jesteśmy ich dziedzicami.

- Jesteście potomkami łowców – obraziłam się w imieniu rodziców. – Choćby mi się to nie podobało. Wasi dziadkowie byli..

- Po tacie taty – przerwał mi Dean, przerywając połączenie i z impetem rzucając telefon na stół tuż obok mojej ręki. – Po Henrym Winchesterze.

- Ale Henry zostawił ich, kiedy John był jeszcze malutki – zaprotestowałam słabo. Pamiętałam, że John wciąż miał o to żal do nieobecnego ojca.

Powrót z zaświatówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz