Rozdział V

171 19 0
                                    

Koniec listopada okazał się istnym armagedonem turystycznym. Gości w schronisku można było liczyć w setkach dziennie. Ba! Bliżej weekendów nawet w tysiącach, bo z Piątki na słynny Zawrat wchodziło się po prostu... łatwo. Żmudnie i stosunkowo niewymagającym szlakiem, ale ludzie byli, są i zawsze będą głodni meldunku na wysokości powyżej dwóch tysięcy metrów. Na szczęście zdecydowana większość, która wracała tą samą drogą, zatrzymywała się u nas tylko na żurek czy szarlotkę. Gorzej było po drugiej stronie, bo zejście z Orlej do Czarnego Stawu Gąsienicowego wcale nie było już takie proste. Śmigłowiec niemalże codziennie podrywał się do góry. Od kiedy tata wrócił po dwóch tygodniach urlopu do pracy, nie widziałam się z nim ani razu.

W schronisku było tak tłoczno do późnych godzin popołudniowych, że traciłam nawet chęci na wieczorne spacery. Po całych dniach spędzonych na nogach, biegając po kuchni i pomagając równocześnie Marlenie w utrzymywaniu porządku w pokojach między noclegami, marzyłam jedynie o chwili oddechu w ciasnym schowku przy książce i herbacie na lepszy sen. Chociaż widok zza okna chorobliwie przyciągał swoim urokiem i nieobliczalnością jednocześnie. Na całym świecie nie istniało nic piękniejszego od mieniącej się pod nogami kołdry śnieżnej, wybitnej ciszy panującej dookoła i świadomości, że człowiek teraz sam może decydować o ścieżce, którą obierze na sam szczyt. Zimowe warunki były czymś, za czym nieustannie mogłabym gonić bez opamiętania. Fakt, byłam wykończona, ale dzisiejsza noc zapowiadała się wyjątkowo pogodnie.

Wahałam się przez chwilę, ale ostatecznie ubrałam się szybko na krótki spacer, zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłam po cichu w kierunku wyjścia ze schroniska. Na parterze nie było żywej duszy - nikt się nawet nie skusił na spontaniczny nocleg. Jeszcze, bo dopiero co wybiła dziesiąta. Możliwe, że po powrocie zastanę jeszcze kogoś w sali jadalnianej.

Zaciągnęłam się głęboko mroźnym powietrzem, które wyraźnie dało odczuć, że zima w Tatrach zawitała na dobre. Przez cały dzień spadł ponad metr śniegu - od skrzyżowania na Kozi musiałam już torować sobie dojście do Zadniego Stawu, choć sama nie byłam pewna dlaczego, po raz kolejny, obrałam sobie właśnie to miejsce. Cyklicznie i podświadomie rozpamiętywałam w myślach historię nieszczęsnej dziewczyny, która kilka tygodni temu zginęła pod Świnicą.

Nie pożałowałam dzisiejszego wyjścia - było niemalże bezwietrznie. Świeży śnieg przyjemnie skrzypiał pod podeszwami, a biały krajobraz w otchłani nocy wyglądał tak spektakularnie, że nie miałam ochoty wracać do schroniska. Zwolniłam nieco tempa na tyle, aby nie zmarznąć i nacieszyć się utęsknionym widokiem. Najbardziej lubiłam, kiedy blade światło księżyca rozpalało miliony iskierek na świeżej pokrywie śnieżnej. Za parę godzin nie byłoby to już możliwe, bo zlodowaciały opad nie mieni się już w taki sam sposób. Uśmiechnęłam się do siebie, otoczona ciszą i magiczną aurą. Wyłączyłam czołówkę, po krótkiej chwili przyzwyczaiłam oczy do panującej ciemności i przystanęłam na moment.

Cisza i błogi spokój. To był tego rodzaju komfort, którego nigdzie indziej bym nie zaznała. I którego dawno też nie doświadczyłam.

Mimo tego, że często myślałam o Pawle, to od momentu rozpoczęcia pracy w schronisku wspomnienia o nim nabrały zupełnie innej formy. Spałam lepiej. Częściej rozpamiętywałam te miłe i rozczulające chwile, aniżeli te bolesne. Może faktycznie, gdzieś z góry, nakierował mnie wtedy na przełęcz? Aby dać mi do zrozumienia, że właśnie tego potrzebowałam, aby po części też jego uspokoić? Brzmiało to jak czysta abstrakcja, owszem, ale nie mogłam zaprzeczyć przed samą sobą, że faktycznie czułam się coraz lepiej. I pierwszy raz, od dłuższego czasu, nie miałam wyrzutów sumienia z tego powodu.

Ulga. Lekka i przyjemna. Choć była jeszcze trochę niepewna i nieśmiała w swojej obecności.

Westchnęłam i przymknęłam oczy. Delektowałam się sekundami tego utęsknionego stanu, gdy nagle usłyszałam szum. Lekki i cichy z początkiem, ale gdy poczułam minimalne drgania pod butami nerwowo rozejrzałam się po okolicy. Wystraszyłam się, bo niemalże z każdej strony otaczały mnie wysokie, obsypane śniegiem ściany, ale źródłem niepokojącego dźwięku okazał się jedynie malutki nasyp świeżego puchu, który stoczył się subtelnie spod Zawratu. Odetchnęłam. Zlustrowałam wzrokiem zbocze i jego podnóże, gdy nagle dostrzegłam dziwny, jaskrawy punkcik na białym tle.

Białe niebo [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz