To były ułamki sekund, kiedy Robert zwinnie zawrócił na najbliższym podjeździe i zaczął wyprzedzać samochód za samochodem pędząc w kierunku Zakopanego. Zamarłam słysząc ton Drzewuckiego i rumor dochodzący z centrali.
- Przepraszam Zuza - mruknął niemrawo gdy się rozłączył, kurczowo trzymając za kierownice. Pokiwałam głową i machnęłam ręką. Kumulujące się napięcie momentalnie pogrzebało ciepłą i przyjemną atmosferę między nami. Twarz Roberta stężała, jego żuchwa zacisnęła się uwydatniając pulsujące żyły na jego skroni. A ja, wpatrując się co chwilę w zegarek na desce rozdzielczej, zaczęłam odliczać piętnaście minut.
Piętnaście złotych minut, jeżeli ktoś został całkowicie zasypany. A Drzewucki wspomniał o co najmniej kilku osobach.
Przez chwilę poczułam się winna. Obrzydliwie winna, bo gdyby nie oględziny domu, to Robert zarówno jechałby już do centrali z Bazylem, jak i zyskałby kilka dodatkowych minut aby wcześniej wyruszyć z zespołem na akcję. Chociaż wiem, że było to niesłusznie. Do tego zaczęłam drżeć z nerwów na myśl o tacie, który z uporem maniaka zapewne podejmie próbę startu w obecnych warunkach. Zawsze próbował, niezależnie od sytuacji. Bo przecież nikt inny nie doleci na lawinisko prędzej, niż pilot TOPRu.
Trzynaście minut. Robert wręcz pędził przez ośnieżone szosy i drogi dojazdowe do głównej ulicy, ale mimo tego nie było najmniejszych szans, aby dotarł w tym czasie do centrali. Widziałam, że tłumi w sobie ogrom emocji. Nie mogłam ich jednak rozczytać. Powietrze w samochodzie gęstniało, panująca cisza się przeciągała, a ja z trudem powstrzymywałam się od nawałnicy pytań, które cisnęły mi się na język.
- Strasznie mi głupio Robert - mruknęłam zrezygnowana pod nosem. Szczęka mężczyzny wyraźnie drgnęła.
- Przestań Zuza, nie ma o czym mówić - uciął krótko, jakby się przed czymś powstrzymywał. Zagryzłam wargę, a na jego twarzy ponownie pojawił się doskonale mi znany chłód i dystans. - Będzie to problem dla ciebie, aby zamówić sobie taksówkę z centrali do domu?
- Żaden. Nie myśl teraz o tym.
Dwanaście. Dziesięć. Siedem. Dwie. Zero.
Samochód z piskiem zatrzymał się na parkingu przed centralą. Wyskoczył na zewnątrz zostawiając kluczyk w stacyjce i pędem ruszył do budynku. Nie mogłam mieć mu tego za złe - każda minuta zwłoki miała w tym wypadku horendalne znaczenie, dlatego zamknęłam dla niego samochód i weszłam tylnim wejściem do dyżurki, którym z reguły podrzucałam kanapki tacie. W środku zastałam naczelnika na telefonie i dwóch młodszych od niego ratowników, którzy nawigowali innych jednocześnie odbierając napływające do TOPRu połączenia. Zapukałam cicho we framugę dając o sobie znać.
- Andrzej, zostawiam to tobie. Wiatr jest porywisty, ale może uda ci się desantować chłopców pod Kasprowym. Nawet jakbyście musieli się wrócić to w tej sposób będziecie szybciej, niż na skuterach. - Atmosfera wewnątrz wręcz wrzała, choć Drzewucki ze stoickim spokojem rozmawiał przez telefon i z dyżurnymi na przemian. Postanowiłam wyjść na korytarz czekając na rozwój sytuacji. Przez okno zauważyłam pięciu ratowników, w tym Roberta, w pełni już ubranych i przygotowanych do akcji. Rzucili się do auta żwawo wyjeżdżając na ulicę.
- Zuza? - Obróciłam się słysząc głos naczelnika za swoimi plecami. - Co ty tutaj robisz?
- Długa historia - odbąknęłam zakłopotana. - Zostawię panu klucze do samochodu Roberta i uciekam. - Drzewucki z pytajnikiem na twarzy przejął ode mnie kluczyki.
- Kluczyki Roberta? Przyjechaliście razem?
- Nie ma o czym mówić. Nie chcę przeszkadzać - odparłam i zarzuciłam na siebie kaptur. - Uciekam, do zobaczenia panie Mariuszu. Będę trzymać kciuki.
CZYTASZ
Białe niebo [WSTRZYMANE]
Romanceℝ𝕠𝕞𝕒𝕟𝕤 𝕕𝕝𝕒 𝕜𝕒ż𝕕𝕖𝕛 𝕥𝕒𝕥𝕣𝕠𝕞𝕒𝕟𝕚𝕒𝕔𝕫𝕜𝕚, 𝕗𝕒𝕟𝕖𝕜 ℕ𝕚𝕔𝕠𝕝𝕒𝕤𝕒 𝕊𝕡𝕒𝕣𝕜𝕤𝕒 𝕚 𝕙𝕚𝕤𝕥𝕠𝕣𝕚𝕚 𝕥𝕪𝕡𝕦 𝕤𝕝𝕠𝕨 𝕓𝕦𝕣𝕟! Book trope: grumpy x sunshine ___ Zuza po traumatycznych przeżyciach w Karakorum decyduje się na p...