Nowa magia (cz. 2)

7 2 0
                                    

Józia kręciła się jak bąk, czując, jak pozostałe dzieci ją popychają. Ten kawałek zabawy w ciuciubabkę zawsze był dla niej najbardziej ekscytujący. Później to już głównie musiała uważać, by nie łapać dzieci niewłaściwą ręką. Prawą potrafiła kiedyś za mocno uderzyć lub ścisnąć. Teraz to już się prawie nie zdarzało, ale Danka z Helcią i tak bały się jej metalowej rączki.

Kręcenie się skończyło.

– Tu! – krzyknął Piotrek.

Pognała w tamtą stronę, ślizgając się na trawie.

– Tutaj, tutaj! – wrzasnęła z drugiej strony Andzia

– No, Józia, chodź! – zawołała Jadzia

Józia na moment zatrzymała się, zastanawiając się, do kogo biec. Chciała złapać kogoś szybko, by nie skończyć tak, że ją zmienią bez złapania. Nie chciała być słabą ciuciubabką. Z drugiej strony, chciała też, by jej runda trwała jak najdłużej. Uciekać to przecież można przez prawie całą zabawę, ciuciubabkuje się tylko chwilkę.

Postanowiła, że teraz będzie wyciągać metalową rękę, bo nią się nie liczyło złapanie, a jak już będzie prawie koniec, to sobie przypomni, że musi łapać zwykłą. Popędziła w stronę najbliższych hałasów i zamachała protezą. Danka wrzasnęła przeraźliwie, aż Józia odskoczyła i wywaliła się na ziemię. Danka wrzeszczała jeszcze trochę wtedy, gdy Józia już biegła w przeciwnym kierunku.

– Żywa ręka! – przypomniał jej krzykiem Piotrek.

– Ups! – krzyknęła już po złapaniu go Józia. – Zapamiętam!

– Za chwilę ja! – upomniała się Helcia – Ale mnie nie łap! – pisnęła, po czym rozległ się gwałtowny tupot, gdy uciekła gdzieś daleko.

Józia pognała, by kogoś złapać, nim Helcia wymarudzi bycie ciuciubabką. Prawie udało jej się znów chwycić Piotrka, ale ten się w ostatniej chwili wywinął, niedobry. Popędziła za małym Witkiem, w połowie skręcając za głosem Andzi, ale oni też jej umknęli. Nadstawiła uszu, by wyłapać głos kogoś stojącego blisko. Najlepiej niekrzyczącego na nią – ci byli przygotowani, lepiej było łapać takich, co pokrzykiwali do siebie i myśleli, że nie zwraca na nich uwagi.

– Józia! – usłyszała zamiast tego wrzask Jędrka. – Tutaj, ale już!

– Jeszcze moment! – odwrzasnęła.

– Ale już! – powtórzył chłopak. – Bo przylezę i cię tu za włosy zaciągnę!

Józia wiedziała, że to tylko takie gadanie, ale wiedziała też, że oznacza poważną sprawę. Może nawet klapsy, jeśli zaraz się nie ruszy.

– Już, już! – odkrzyknęła, zsuwając opaskę.

Naburmuszona ruszyła do domu. Jak dorośli mogli dawać tak mało czasu na zabawę, a potem jeszcze ją psuć? Ciągle trzeba było coś robić, a gdy tylko była chwila na zabawę, to się nagle okazywało, że znów trza iść do jakiejś roboty. Choć... Może to coś szybko pójdzie, i jeszcze się trochę pobawi? Pocieszona tą myślą, Józia pobiegła. Przed chałupą stał koń, zupełnie jej nie znany. Miała już podejść go pooglądać, ale przypomniała sobie krzyki Jędrka i zamiast tego przeszła przez drzwi.

Przy kuchennym stole siedział jakiś pan. Że to był pan, Józia rozpoznała po czarnym płaszczu i szkiełku na oku. Jak to Jędrek raz nazwał? Mo-no-klu. Brzmiało to jak nazwa choroby. Czy szkiełko na oku było chorobą? Musiała Jurka spytać.

– ...Mówił pan, że dopiero za kilka lat, nie mieliśmy się jak spodziewać, bardzo przepraszam, że tu taki bajzel ... – Mama wydawała się bardzo zdenerwowana. – Mąż dopiero wieczorem wróci...

Ornamenty z atramentu. OpowiadaniaWhere stories live. Discover now