Rozdział 1 - Dzień Zerowy

7 0 0
                                    

Nie jestem typem imprezowicza, ale muszę powiedzieć, że nigdy nie byłem na lepszym przyjęciu. Co prawda jeszcze cztery godziny wcześniej byłem mocno przejęty tym, jak rodzice zareagują na mój późny powrót, ale skoro nie dzwonili, uznałem, że nie mają nic przeciwko.

Akurat wtedy przyjęcie urodzinowe weszło jakby w kluczową fazę, kiedy leciała najlepsza muzyka, przyszli ostatni zaproszeni goście (według mnie najfajniejsi ze wszystkich), a kierowca wreszcie przywiózł zamówioną dawno temu pizzę. Bawiłem się świetnie, ale ostatecznie poczułem się zmęczony. Pożegnałem się i wyszedłem.

Gdy opuściłem blok, uderzyła mnie ściana zimna. Był to wyjątkowo mroźny wieczór, nawet jak na luty. Szybko się orzeźwiłem, zapominając o zmęczeniu, schowałem ręce w kieszeni, wzruszyłem ramionami, jakby miało to bardziej osłonić moją szyję. Spojrzałem na bramę prowadzącą do wyjścia z osiedla, ale nagle ogarnęła mnie wielka chęć, by usiąść na ławce.

Usiadłem i wyjąłem z kieszeni kurtki paczkę papierosów. Zostały tylko trzy; wyjąłem jeden i zapaliłem. Nim wypuściłem pierwszą porcję dymu, spojrzałem w górę i ogarnęła mnie beztroska. Ile gwiazd! Aż dziwne, że niemal w centrum miasta było tak dobrze widać nocne niebo. Tak się zapatrzyłem, że aż zapomniałem odetchnąć i natychmiast złapał mnie paskudny kaszel. Czułem się źle i po raz kolejny obiecałem sobie, że rzucę używki. Zgasiłem papierosa o zimny bruk i wyrzuciłem go do kosza stojącego pod drzwiami do bloku.

Wyszedłem na ulicę, po drodze nie jechał żaden samochód. Ludzi widziałem może trzech i to będących gdzieś daleko przede mną, zmierzających w tą samą stronę co ja. Przyspieszyłem kroku, by się nieco ogrzać, ale wciąż nie mogłem przestać patrzeć w niebo.

Dotarłem na pasy, akurat zapaliło się zielone. Stanąłem na przystanku tramwajowym, spojrzałem na elektroniczny rozkład. Tramwaj miał przyjechać za cztery minuty. Krótki postój, ale w tym zimnie wydawał się wiecznością.

Dość szybko zapomniałem o swoim obrzydzeniu do papierosów i zapaliłem kolejnego. Tym razem nie miałem zamiaru go tak łatwo wyrzucać. Po trzech wdechach zobaczyłem, że z przeciwnej strony na przystanek wszedł jakiś mężczyzna, miał około czterdziestu lat i gęstą, czarną brodę. Wyglądał zbyt elegancko na kogoś ubogiego lub napastnika. Nie wiem, czemu to odnotowałem w głowie, ale zawsze robiłem w głowie taką szybką analizę.

Niespodziewanie mężczyzna ten do mnie podszedł i zapytał:

- Ma pan papierosa?

- Mam - odparłem i poczęstowałem go.

- Ostatni - powiedział dość rozbawionym głosem. - Nie powinienem.

- Nic nie szkodzi - rzekłem.

Dzięki temu pozbyłem się też pudełka. Podałem nieznajomemu zapalniczkę, którą za chwilę mi oddał.

- Dzięki.

I oddalił się na drugi koniec przystanku, popalając papierosa. Może dziwnie to zabrzmi, ale robił to według mnie z gracją i pewnym szacunkiem wobec swojego nałogu. Dziwna myśl, która wywołała na mojej twarzy mały uśmiech.

Po krótkim oczekiwaniu przyjechał tramwaj, akurat wtedy, gdy skończyłem palić. W środku tylko dwie kobiety i jakiś staruszek.

- Przepraszam - nagle zapytał nieznajomy, którego poczęstowałem. - Dojadę tym tramwajem do Wiatracznej?

- Tak - odpowiedziałem. - Ja jednak wysiadam na Waszyngtona.

Spojrzał na mnie dziwnie i poczułem się głupio. Po co niby mu ta informacja? Idiota ze mnie!

Pod moje życzenieWhere stories live. Discover now