Rozdział 2

1.8K 172 4
                                    

 Rozdział 2

Stu


Dwadzieścia siedem dni.

Dwadzieścia siedem pocałunków.

Dwadzieścia siedem razy, gdy powiedziałem słowo „kocham".

Dwadzieścia siedem wylanych łez.

Dwadzieścia siedem chwil, gdy tuliłem ją w swoich ramionach.

Dwadzieścia siedem płytkich oddechów.

Dwadzieścia siedem ostatnich minut.

Dotrzymałem obietnicy. Pozostałem z nią do końca. Patrzyłem jak jej klatka piersiowa ostatni raz się unosi, a oczy kiedyś pełne blasku, stają się szare pozbawione życia. Jej skóra wyniszczona przez chorobę, cienka jak papier zamieniła się w sopel lodu. Ostatnie chwilę z ukochaną trwale wyryły się w mojej pamięci. Tego nie da się zapomnieć.

Przez dwadzieścia siedem dni próbowałem zakłamywać rzeczywistość. Udawałem przed wszystkimi, że się trzymam, prawda była jednak zupełnie inna. Każdego cholernego dnia, widząc gasnącą Mary, umierałem wraz z nią. Uśmiechałem się, by dodać jej otuchy, pomóc w walce z chorobą, ale w środku odczuwałem piekielny ból, który nie mógł się równać z niczym innym, co do tej pory przeżyłem. Gdy moja iskierka odpoczywała, uciekałem z domu, by móc w samotności przeżywać jej powolne odejście. Przeklinałem Boga, bo to właśnie on mi ją odebrał. Karał za zło, którego dopuściłem się w swoim życiu. Tylko dlaczego nie chciał zabrać mnie, tylko ona musiała odpokutować za moje grzechy?

Patrzyłem, jak prosta drewniana trumna znika w wykopanym wcześniej dole ziemi. Oprócz płaczu żałobników, chcących oddać ostatni hołd mojej iskierce, niewiele pamiętałem z uroczystości pogrzebowych. Obok mnie stali bracia. Każdy ze spuszczoną głową, przeżywał żałobę na swój sposób. Oczekiwano od nas twardej postawy, ale nawet my bezwzględni motocykliści, tracąc członka rodziny, nie potrafiliśmy ukryć emocji.

Powinienem opłakiwać ukochaną, ale wiedziałem, że ona by tego nie chciała. Kilka dni przed jej śmiercią rozmawialiśmy o pogrzebie, o tym jak miał on wyglądać. Mary chciała skromnej uroczystości, bez morza kwiatów, pieśni chóralnych, a także żałobnego koloru. Przygotowała swoje ostatnie pożegnanie z dbałością o każdy, nawet najmniejszy szczegół. Miało być idealnie i tak właśnie jest.

Po tej rozmowie ukryłem się za domem, próbując dojść do siebie. I właśnie wtedy obiecałem sobie zero łez. Udało mi się dotrzymać danego sobie przyrzeczenia. Chyba powinienem być z siebie dumny.

Ksiądz nad grobem odprawił ostatnią modlitwę, po której żałobnicy w milczeniu zaczęli opuszczać cmentarz. Nadal stałem nad trumną, niedowierzając, że to już koniec. Pięć lat wspólnie spędzonych w zdrowiu i dwadzieścia siedem dni w chorobie. Tylko tyle było nam dane razem przeżyć. Od dzisiaj przez życie miałem kroczyć sam.

Popatrzyłem ostatni raz na drewniane wieko, które teraz było przysypywane świeżą ziemią, a następnie ruszyłem w stronę bramy cmentarnej. Po drugiej jej stronie znajdowali się moi bracia na swoich jednośladach. Ciężkie maszyny, wydawały ciche pomruki silników, które dawały ukojenie. Przez moment się wahałem, jednak w końcu zdecydowałem pojechać razem z nimi.

Podszedłem do swojego motoru, przerzuciłem nogę przez siedzenie i odpaliłem moją bestię. Przyjemne drgania na chwilę pozwoliły mi zapomnieć o dzisiejszej smutnej uroczystości. Wprawiłem maszynę w ruch i razem z setką motocyklistów udaliśmy się do domu klubowego. Mary chciała byśmy świętowali i właśnie to zamierzaliśmy zrobić. Muzyka na cały regulator, alkohol lejący się strumieniami i klubowe panienki, który miały umilić czas moim braciom. Można rzec: dzień, jak co dzień. Z tym, że już nigdy nic nie będzie takie samo.

Poranione dusze (Zostaną wydane!)Where stories live. Discover now