Rozdział dwudziesty dziewiąty

11 2 1
                                    

„Jeśli przyjdzie mu jutro zginąć, będzie to znaczyło tyle, że Bóg wcale nie pragnął odmienić przyszłości". – Paulo Coelho


Krzyk. Przytłumiony krzyk rozdziera panującą wokół ciszę. Krzyk rozdziera pochłaniającą mnie gęstą i lepką ciemność.

– Zostań ze mną. Zostań ze mną. Zostań ze mną...

To nie ja krzyczę. To nie krzyk kobiety. To krzyk mężczyzny. Krzyk przepełniony bólem i rozpaczą.

– Zostań ze mną. Zostań ze mną...

Ten krzyk boli. Rani mnie dotkliwie. Wściekle wnika w moje ciało i głowę. Zagłusza słowa, które także starają się przedrzeć przez ciemność.

– Zostań ze mną...

Krzyk rozbrzmiewa raz jeszcze, atakując moje cicho i wolno bijące serce, a potem milknie nagle. Milknie i się cofa. Cofa się, pozostawiając po sobie zniszczenia w umęczonej duszy i piersi. Pozostawiając po sobie rozdarcie, w spowijającym mnie kokonie utkanym z nieprzeniknionego mroku. Słowa dryfujące w pustce otaczającej kokon stają się wyraźniejsze. Zbliżają się do rozdarcia. Przepływają przez nie, rozświetlając wnętrze jasnym, niemal oślepiającym światłem. Suną ku mnie. Są takie piękne. Takie piękne.

– Zostań...

Wyciągam ku nim dłoń. Jest ciężka. Tak bardzo ciężka. Staram się ich dosięgnąć, ale są zbyt daleko, a ja nie mam w sobie wystarczająco siły, by unieść się z miejsca. Jestem za słaba. Za słaba.

– Zostań, proszę...

Spoglądam na swoją wyciągniętą dłoń. Na palce. Zaczyna spowijać je biała mgiełka. Bledną. Stają się niemal przezroczyste. Zanikają. Mgiełka wspina się po moich knykciach i nadgarstku. Gdy pełźnie w górę ręki, zaczyna ogarniać mnie spokój. Znikam kawałek po kawałku. Kawałek po kawałku. Uśmiecham się, gdy mgiełka zaczyna muskać mój policzek. Ręka już nie jest dla mnie ciężarem. Moje ciało przestaje nim być.

– Cadence!

Raptownie uderza we mnie podmuch gorącego powietrza. Nacierają na mnie niemilknące słowa. Obejmują mnie potężnie. Przenikają lśniącymi, białymi wstęgami pierś, a ja uchylam usta w krzyku.

Nabieram w płuca tak solidną dawkę tlenu, że aż moje ciało przeszywa ból. Wyginam plecy w łuk i krztuszę się, jednocześnie otwierając szeroko oczy. Tak, jak po każdym silnym napadzie paniki, pokasłuje paskudnie, łapczywie łykając hausty powietrza. Serce w mojej piersi wybija szalony rytm, a w głowie i uszach szumi tak bardzo, że nie słyszę słów mamy, pochylające się nade mną. Jej twarz jest blada i wilgotna, a oczy opuchnięte od łez. Porusza szybko wydatnymi ustami w wymawianych słowach, ale ja w dalszym ciągu ich nie słyszę. Jestem zdezorientowana. Zdezorientowana i oszołomiona.

– Och, Cadence... – wykrztusza z siebie drżącym głosem i unosi mnie nieco, a następnie wtula twarz w moją pierś. Obejmuje mnie zapach jej delikatnych perfum, deszczu i łez. Dopiero wówczas orientuje się, że częściowo leżę w ramionach mamy, a częściowo na parkiecie, na którym musiałam stracić przytomność. Drzwi za jej plecami są teraz otwarte na oścież, a ona klęczy przy mnie.

Mrugam kilkakrotnie, natychmiast sztywniejąc. Nie przywykłam do takiej bliskości ze strony mamy, więc moją pierwszą reakcją jest natychmiastowe odrętwienie. Nieruchomieję, pozwalając, aby łkała bez opamiętania w mój sweter.

Trzy uderzenia serca później, wyciągam ręce i obejmuję ją w pasie. Czuję, jak cała się trzęsie. Targają nią spazmy płaczu równe tym, które przeżywałam tuż przed atakiem. Chłonę łapczywie ciepło i czułość, którymi mnie obdarza na moment zapominając, jak silnie skrzywdziła mnie swoimi słowami i czynami. Mój oddech się uspokaja. Rytm mojego serca zwalnia. Nieprzyjemne skutki ataku odchodzą na dalszy plan.

Honezeński dziwakOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz