9. Frauenmorgen

61 12 27
                                    

Geiser obudziła się w pozycji zasługującej na miano co najmniej pokrętnej, a już na pewno takiej, która będzie skutkowała tym specyficznym mrowieniem rozchodzącym się po kończynach przez jeszcze kilkanaście dobrych minut.

Słońce jeszcze nie raczyło się pokazać nad horyzontem, co całkiem logiczne, jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że była zima, a zegar nie pokazywał nawet szóstej rano; budziła się wcześnie dzięki własnemu przekonaniu o tym, że wstając później, stanie się wysoce niepożytecznym członkiem społeczeństwa. Tego wolała uniknąć. Nie czuła się szczególnie zmęczona ani wypoczęta, po prostu wstała i tyle.

A już na pewno nie było tak, że nie pamiętała okoliczności swojego zaśnięcia. Ot, wróciła wczoraj do domu późno, nawet nie czerpiąc adekwatnej radości z przejażdżki nowym, lśniąco czarnym mercedesem, wpuściła i nakarmiła kota, stęsknionego nie tyle za właścicielką, co za atencją i jedzeniem, zrobiła sobie kolację, herbatę cejlońską, a potem kąpiel z jakimś różano pachnącym olejkiem.

Bełt jak zwykle próbował wsadzać łapki przez te małe otwory na dole łazienkowych drzwi, kiedy przebierała się w stosowną piżamę, rozpuszczała i rozczesywała włosy oraz nałożyła profilaktycznie na twarz krem mający chronić jej skórę przed nadmiernym wysychaniem (wymyśliła go właściwie na własny użytek, ale pomyśli, czy nie wprowadzić go do obiegu, dużo ludzi może mieć takie problemy).

Narzuciła na siebie przyjemny w dotyku szlafrok z jedwabiu, idiotyczny i anonimowy prezent od jej niegdysiejszych adoratorów liczących na coś więcej, ale póki nikt poza kotem jej w nim nie oglądał, nie było co wybrzydzać i marnować całkiem wygodnego ubrania.

Potem wyszła z łazienki, ulokowała się w fotelu w sypialni, wyjęła ze służbowej torby książkę tego Żydka, pozwoliła Bełtowi ulokować się na jednym z podłokietników mebla i zaczęła lekturę. Kiedy zaczęło ją morzyć, z dwie–trzy godziny później, zaczęła po prostu zaznaczać strony zakładką, która leżała w miarę najbliżej jej tymczasowego legowiska.

Dzięki temu trikowi, kiedy zmorzyło ją już na dobre i usnęła nad lekturą, rano mogła zorientować się, że skończyła w około trzech czwartych całej książki. I że prawdopodobnie skończy to jeszcze dzisiaj; mimo tego, że to plugawa literatura semicka, to fabuła była całkiem wciągająca, a postaci nieźle zbudowane. No i może posłużyć za podstawę do studium psychologicznego samego Żydka, gdyby zechciała ubogacić nim swoje badania.

Podciągnęła nogi z powrotem w swoją stronę; w nocy musiała je wyprostować, a kocur, dotychczas wygodnie wylegujący się na jej udach i kawałku podłokietnika fotela, obrócił się na grzbiet i przeciągnął sennie, po kociemu przy tym mrucząc. „Ante septimam stellam" autorstwa Zygmunta Platsteina leżało na drugim, niezajętym przez nic podłokietniku.

Rzuciła na nie kontrolne spojrzenie, pogłaskała zwierzaka po fenomenalnie puszystym o tej porze roku brzuszku i ostrożnie go podniosła, samemu również dźwigając się z siedzenia. Nigdy nie miała szczególnych problemów ze wstawaniem ot tak, z marszu. Wylegiwanie się w łóżku po obudzeniu dopuszczała raczej tylko w chwilach jakichś chwilowych melancholii, ewentualnie dni wolnych i przy obecności Bełta w pobliżu.

Odstawiła futrzaka na podłogę, pogłaskała go po małym łebku — taka mała czaszka!, pomyślała z uśmiechem powoli zalegającym na wargach — i, wziąwszy z szafy wszystkie niezbędne ubrania, udała się do łazienki, żeby doprowadzić się do stanu względnego porządku.

Śniadanie dla siebie i jedzenie dla kota przyrządziła tak samo jak zwykle, już będąc w białej, wyprasowanej koszuli, spodniach na kant i starannie upiętych w kok włosach. Jednak zwyczajową poranną herbatę malinową wypiła, racząc się kolejnym z rozdziałów swojej lektury, bodajże przedostatnim z tych następujących w części drugiej.

FAHRRADSATTEL [PL] | enemies to loversOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz