Rozdział trzeci

737 52 9
                                    

Rozdział trzeci

THOREN

Zimne podmuchy północnego wiatru smagają mnie po twarzy. Mrużę oczy przed atakującymi mnie płatkami śniegu. Napełniam płuca rześkim, zimowym powietrzem i stojąc przed niskim budynkiem z czerwonej cegły obserwuję otoczenie. Wszedł do środka jakieś półgodziny temu. W czarnym, długim płaszczu i wełnianej czapce wyglądał zwyczajnie. Gdybym był choć trochę mniej skupiony, to na pewno mógłby mi uciec. Zlać się z otoczeniem.

Nie byłem.

Zanim tutaj przyjechałem opracowałem szczegółowy plan. Rozpisałem w głowie każdy możliwy scenariusz, a w kieszeni mojej kurtki czeka naładowany Sig Sauer. Nic nie dzieje się przypadkiem. Każdy mój krok, każdy jego oddech. Wszystko naznaczone jest idealnym dopracowaniem. Nie ma miejsca na błędy. Już nie. Wściekam się kiedy wspominam zeszły tydzień. Miałem go tak blisko, ale jeden nieodpowiedni ruch sprawił, że wypuściłem go z rąk. Od tamtego czasu nieźle się ukrywał, nawet nawiązał współpracę z policją. Kretyn narobił tylu komplikacji, że dopiero teraz mogę uderzyć. Odklejam się od muru i zaciskam w pięść sztywną od mrozu dłoń. Zerkam na zegarek, a potem idę w kierunku drzwi wejściowych. To nie powinno potrwać długo. Ustawiam się tak, że gdy je otworzy staną się moim schronieniem. Wyczekuję. Moją uwagę na moment pochłaniają krzyki dochodzące z pobliskiego sklepu spożywczego. Wzrokiem rejestruję wybiegającą dziewczynę z plecakiem, z którego wypadają bułki i konserwy. Zaraz za nią leci facet wymachując rękoma jak prawdziwy obłąkaniec. Cała scena wygląda na klasyczną kradzież, a ja mógłbym pomóc. Spoglądam w kierunku dziewczyny, jest chuda jak szkapa więc powalenie jej nie byłoby problemem. Odzyskałbym skradzione fanty, a to małe pochrzanione miasto nazwałoby mnie bohaterem. Jedyny szkopuł w tym, że jestem egoistycznym draniem i w dupie mam radość bliźniego. Nie interesują mnie mieszkańcy. Nie mam cierpliwości wobec ich kłopotów. Odwracam głowę. Na mojej twarzy pojawia się dobrze znana obojętność. Czekam. Powoli zakładam czarne lateksowe rękawiczki. Wiatr przedziera się przez ubrania, lodowate podmuchy stają się coraz bardziej irytujące.

No wyłaź wreszcie.

Nadal czekam. Nauczone cierpliwości ciało nie protestuje przed wieloma minutami bezczynności. Wykorzystując każdą sekundę wyobrażam sobie jak niczego nieświadomy facet załatwia swoje sprawy, jak rozciąga usta w uśmiechu nie wiedząc, że to tak naprawdę jego ostatni. Pławię się w tym uczuciu. Siła wynikająca z kontroli jest cholernie uzależniająca. W pewnym momencie dociera do mnie skrzypienie. Schody w budynku są stare, a ostatnie stopnie wydają z siebie szczególnie wkurwiający dźwięk. Zastygam, moje serce spowalnia. Jestem prawie pewny, że przestaję mrugać. Typ wychodzi na zewnątrz. Jest mu zimno, bo zaczyna dygotać i w pośpiechu naciąga czapkę na uszy. Mięczak. Wyłaniam się zza drzwi. Z kieszeni wyjmuję broń.

– Cześć, pamiętasz mnie? – Zadaję mu krótkie pytanie, na które nie chcę odpowiedzi. Zanim się orientuje, wykonuję potężny zamach i kolbą pistoletu uderzam go w kark. Długie nogi załamują się pod wpływem ciosu. Facet szybko traci przytomność. Zawlekam bezwładne ciało do samochodu. Nie zatrzymałem się daleko, zaledwie po drugiej stronie. Udaję, że koleś stracił kontakt po kilku piwach, a kiedy docieram do auta wpycham go na fotel pasażera. Krępuję mu dłonie plastikowymi opaskami, zakładam czarny worek na łeb i nie mogąc się powstrzymać spluwam na niego z pogardą.

Nie mam litości.

Ani jebanego grama.

Wsiadam za kierownicę, przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam w stronę głównej ulicy. Uderzenie z kolby jest bolesne i może powodować wiele obrażeń, ale nie jest na tyle mocne, by zabić. Wiem, że koleś się ocknie. I prawdę mówiąc wyczekuję tej chwili. Pragnę cieszyć oczy jego nierówną walką. Karmić się jego strachem. Jadąc przepisowo nikt nie zwraca na mnie uwagi. Śnieg okleja szyby tak szczelnie, że nawet wycieraczki pracujące na pełnych obrotach mają trudności. Odbijam w lewo i zmieniając bieg na wyższy obieram kierunek na Icy Holes. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w okręg przerębli z powodu paraliżującego lęku. Telewizja nadawała o ciałach znajdowanych w lodowatych wodach jeziora Dewey. Każdego dnia mówiono o tajemniczym mordercy. Cóż, nigdy nie łaknąłem sławy. Moim celem nie jest panika, a skuteczność. Gdy wysiadam z samochodu, w powietrzu unosi się zapach krwi. Złakniony niczym wygłodniałe zwierzę otwieram drzwi od strony pasażera i wyrzucam faceta na twardą, zmarzniętą ziemię. Zatrzymałem się parę metrów od brzegu, ale to nie powstrzyma mnie przed wejściem na zlodowaciałą powierzchnię ciemnej wody. Mężczyzna w płaszczu zaczyna coś bełkotać. Odzyskał przytomność. Rozsadza mnie ponury śmiech, na samą myśl jak bardzo musi się bać. Bez słowa podchodzę bliżej, zrywam z jego głowy worek i wyjmuję broń.

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE /Where stories live. Discover now