Rozdział ósmy

657 52 28
                                    

                                                                   Rozdział ósmy

                                                                              LUCILLE

Wielobarwne rozbłyski światła przeganiają strach. Odcienie czerwieni, żółci i zieleni wyglądają tak bajecznie w krainie wiecznej zmarzliny. Zadzieram głowę. Coraz bardziej i bardziej, aż boli mnie szyja.

– Oni tu są. – Głos taty otula mnie niczym szal.

– Kto? – Nie rozumiem.

– Ci, którzy od nas odeszli. – Uśmiecha się. – Są tutaj.

Znajduję się gdzieś pomiędzy jawą a snem. Dryfuję po zniekształconych kształtach na pełnym oceanie szarości. Co jakiś czas jakaś siła sprawia, że fale zalewają moją malutką tratwę i wtedy słona woda wdziera się do moich płuc drażniąc drogi oddechowe. Krztuszę się, a strach paraliżuje mi mięśnie. Trwa to zwykle jakąś chwilę, zanim pojawia się muzyka. Słodko-gorzkie dźwięki uspakajają żywioł. Koją moje serce, przywołując wspomnienia. Zorza polarna, wędrujące niedźwiedzie. Tata.

Odnajduję go w ociekających melancholią melodiach.

W tym przedziwnym chaosie bólu, dostrzegam drogę do domu. Dynamiczna, dominująca muzyka jest światłem. Podążam za nią przez długi, ciemny tunel. Coś łapie mnie za pierś. To rozpaczliwie błaganie, tęsknota za czymś, co minęło i już nigdy nie powróci. Intensywne dźwięki stają się przerażającym wołaniem o pomoc, aż w końcu cichną. I wtedy znów pojawia się cierpienie. Długie, nieznośne i okropnie palące. Chcę wyrwać się z jego szponów, uciec gdzieś...gdziekolwiek.

– Nie wierć się. – Oschły pomruk brzmi jak ostrzeżenie. Z nadludzkim wysiłkiem rozpraszam mrok uchylając jedną powiekę i tężeje, kiedy dostrzegam postawnego mężczyznę. Siedzi na skraju sofy, w długich palach trzyma jakąś przezroczystą rurkę, a ręcznik, który trzyma na kolanach jest przesiąknięty krwią. Krzyczę w nagłej panice, a on bez żadnego wahania zasłania mi usta drugą dłonią. Pochyla się, jego czarne, delikatnie kręcone włosy są w nieładzie, a szare spojrzenie bezlitośnie wwierca mi się w sam środek duszy.

Wilk.

Przypatruję się gęstej, ciemnej brodzie porastającej jego policzki, a także zwracam uwagę na grubą żyłę wściekle pulsującą na szyi. Z porażającą łatwością wyobrażam sobie jak obnaża kły i rozrywa mnie na strzępy niczym wilkołak. Ma nieodgadniony wyraz twarzy, nie znam jego zamiarów. Spuszczam wzrok jak pies podporządkowujący się przywódcy.

– Co ze mną zrobisz? – Ledwie poznaję swój głos.

– Ukrzyżuję, jeśli kolejny raz wyrwiesz ten cholerny wenflon.

– Wyrwę...co? – Spoglądam z przedziwną mieszaniną szoku i strachu kieruję oczy w kierunku miejsca, skąd rozchodzi się pieczenie. To moja prawa ręka. A mówiąc dokładniej; posiniaczone przedramię. Ktoś wbił mi wenflon, z którego otworów teraz leci krew.

– Rzucałaś się. – Niski, ponury ton sprawia, że na moim ciele pojawia się gęsia skórka. Chłód oblepia mi kręgosłup, a lęk wypompowuje powietrze z płuc.

–Co ja tutaj robię?

– Aktualnie? Wkurwiasz mnie.

– Ale ja...

– Trzymaj tę rękę prosto! – Huczy wściekle. – Nie zginaj dopóki nie pozwolę!

Zmuszam się, by nie cofać ręki, kiedy ściera ręcznikiem krew i podłącza wężyk. Niedługo później w rureczce pojawia się jakaś substancja, która dociera prosto do mojego krwiobiegu. Spinam się.

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE /Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz