Rozdział dziesiąty

623 51 19
                                    

                                                                    Rozdział dziesiąty

                                                                         THOREN

Gdy zamierzam wyjść z domu, Lucille śpi na sofie. Przez krótką chwilę patrzę na długie, brązowe włosy rozrzucone na poduszce, na policzki pokryte różowymi wypiekami i drobne ciało schowane pod kocem. Nie znam się na medycynie, ale wiedza, którą posiadam uświadamia mi, że dziewczyna walczy z wysoką temperaturą. Wzrokiem odbijam w stronę dwóch syropów i paru pudełek z lekami. Waham się, czy jej nie obudzić, ale przejaw troski szybko znika, gdy wspominam z jaką zawziętością próbowała dowiedzieć się mojego prawdziwego imienia. I jak bardzo chce wrócić do domu. Mrużę oczy. Mimo, że jest krucha i niewinna, to potrafi cholernie zaleźć za skórę. Co czyni ją wyjątkowo charakterną. A tego nie należy ignorować. Trzeba wytępić. Nauczyć ogłady. Dłonie świerzbią mnie na samą myśl, o siarczystych klapsach wymierzanych w jej wypięty, nagi tyłek. Skóra tak czerwona i wrażliwa, że wystarczyłby mój oddech, aby zadać więcej bólu. Wciąż pamiętam jak rozkosznie wyglądały jej krągłe piersi do połowy zanurzone w wodzie, a także to jak, jak kurewsko pragnąłem dotknąć ciemnobordowych sutków, by budzić je do życia. Gdyby nie świadomość, że kilku drani żerowało wcześniej na jej młodym ciele, to żadna siła nie przywołałaby mnie do porządku. Wziąłbym ją. Na raz. Jak pierdolone, wygłodniałe zwierzę. Biorę drżący oddech, a moje wcześniejsze pragnienia zamieniają się w obrzydzenie. Jak mógłbym jej dotknąć wiedząc, że ktoś inny kładł na niej swoje łapy? Jak miałbym odebrać rozkosz, skoro wiedziałabym, że ucztuję na marnych resztkach? Gotuję się ze złości. Nie powinienem pozwalać myślom zrywać się z łańcucha. Gdzie, u diabła, podziała się moja kontrola? Rozdrażniony wychodzę ciężkim krokiem na zewnątrz. Mroźne powietrze uderza mnie w twarz z potężnym impetem. Spodziewałem się chłodu, ale nie takiego co wykręca kości. Podciągam zamek błyskawiczny kurtki pod samą brodę i strzepuję świeże płatki śniegu z ramienia. Mimo, że od mojego przylotu na Alaskę minęły miesiące, to wciąż nie umiem się w pełni dostosować do tego wszechobecnego zimna. Domyślam się jednak, że kraina wiecznej zmarzliny jest lepsza od hałaśliwych, muli kulturowych miast, gdzie nie można wtopić się w tłum, a agencja federalna interesuje się tobą, bo masz krzywy zgryz i seplenisz. Tu, na Alasce życie jest inne. Dzikie. I nikt nie przejmuje się typami w czarnych płaszczach, którzy wciskają fioletowe piguły. Nikt prócz mnie. Wsiadam do rocznego jeepa renegade, który stał się jedynym łącznikiem pomiędzy mną, a Washingtonem. Nie było mi żal opuszczać miejsca, w którym się urodziłem. Prawdę mówiąc odczuwałem ulgę. Wspomnienia żarły mnie od środka. Rwały kawałek po kawałku, aż nagle zorientowałem się, że w miejscu, gdzie biło serce pozostała ziejąca gniewem dziura. Czarna, głęboka otchłań cierpienia, żalu i nieposkromionej złości. Odpalam silnik z zamiarem rozejrzenia się po okolicy. Czasami, gdy mam wystarczająco wiele szczęścia, kretyni polujący na niedźwiedzie sami wpadają pod nóż. Niestety, los uznał, że ma wobec mnie inne plany. Przejeżdżam nie więcej niż dwa-trzy metry zanim odzywa się mój telefon. To dość nietypowe, bo numer posiada zaledwie kilka osób. W tym Vin i jego żona. Gapiąc się w wyświetlacz rozważam wszystkie za i przeciw, ale ostatecznie akceptuję połączenie.

– Mam informacje. – Nieco ochrypły, męski głos sprawia, że cały zastygam.

– Kim jesteś? – Pytam, a moje palce mocniej zaciskają się na obudowie telefonu.

– To nie jest istotne.

– Rozłączam się. – Syczę, a po drugiej stronie rozbrzmiewa głośne sapnięcie.

– Potrzebuję cię. – Stanowczy ton zdradza napięcie. – Powiedziano mi, że działasz szybko i nie zostawiasz po sobie bałaganu.

– A powiedziano ci, że nie jestem tani? – Wyginam usta w paskudnym uśmiechu.

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE /Där berättelser lever. Upptäck nu