Rozdział dwudziesty pierwszy

510 41 20
                                    

                                                   Rozdział dwudziesty pierwszy

                                                        THOREN

Nie wiem ile zdołam wytrzymać. Chcę dać z siebie wszystko, ale jestem realistą i zdaję sobie sprawę, że mając na ciele kilka głębokich ran ciętych, z których nieustanie wypływa świeża krew grozi mi co najmniej utrata przytomności. Prawdą jest, że kierowanie samochodem naraża mnie, nas na mnóstwo pieprzonych komplikacji lecz nie mieliśmy innego wyjścia, musiałem wsiąść za kółko inaczej utknęliśmy w norze Ezekiela. Z trudem wciągam powietrze w płuca. Mijane drzewa obiecują, że już niedługo dotrzemy do domu i cieszę się, bo każdy kolejny oddech przyprawia mnie o gęsią skórkę.

Boli. Instynktownie łapię się za bark ale w chwili, gdy moje palce dotykają przesiąkniętej krwią waty z rozprutej kurwi prawie zaczynam dygotać. To nie pierwszy raz, gdy cierpię. Moje ciało nosi wiele blizn, a głowa z łatwością przypomina każdy strzał wroga oddany w moim kierunku podczas wojny. Przeżyłem wiele złego gówna, a to nie będzie stanowiło wyjątku. Próbuję zapanować nad mdłościami, niespokojnie kręcę się w fotelu starając się przywołać w pamięci tamten tragiczny lot.

Huk

Zgrzyt blachy

Świst wdzierającego się powietrza.


Traciłem wysokość, a kontrolki rozbłyskiwały czerwonym światłem. Głowa pękała, serce zamierało w piersi.


Ziemia.

Twarda, pomarańczowa, sucha

Zbliżała się

Coraz bardziej i bardziej.


Ciągnąłem za stery, próbowałem przejąć kontrolę nad maszyną, która wpadała w śmiercionośny korkociąg.


Wir.

Niebo zlewa się z ziemią.

Brakuje mi tchu.

Ciśnienie rozrywa płuca.


– Kostucho, jak się trzymasz?

– Rewelacyjnie. – Krzywię się. – Właśnie w duchu tańczę jebanego fokstrota.

– Podoba mi się twój humor.

Cóż, mnie także się on podoba. Jest delikatnie pokręcony, ale przynajmniej bije po oczach autentycznością. Nigdy nie próbowałem się wpasowywać w obowiązujące standardy. Uśmiecham się ze smutkiem wspominając szczeniackie kłótnie z rodzicami, gdy kolejny raz odpyskowałem sąsiadce. Nie mam nic na swoją obronę, byłem trudnym dzieckiem. Żal ściska mi pierś. Źle, że pozwalam sobie na wspominki, bo one osłabiają bardziej niż upływająca z ran krew. Pociągam nosem, drżącą dłonią ocieram pot z czoła i dzielnie znoszę ostatnie szarpnięcia na leśnej, twardej nawierzchni. Zatrzymując samochód pod wiatą czuję się jak prawdziwy bohater. Gapię się w przednią szybę i zapewne trwałbym tak przez kolejne sto lat, gdyby nie Lucille. Dziewczyna ostrożnie chwyta mnie pod ramię, próbuje unieść, ale na litość boską jestem ciężkim, bezwładnym facetem, który waży co najmniej z pięć razy tyle co ona.

– Odejdź. – Charczę, chcę ją odprawić. Niech zajmie się Ezekielem, a mnie da spokój. Poradzę sobie bez konieczności łamania tego kruchego kręgosłupa. Na samą myśl o delikatnych kosteczkach Lu przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze. Mała sporo ryzykowała ratując mnie przed tamtymi skurwysynami.

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE /Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon