Rozdział 10

603 42 53
                                    

Reuven

         - Zabukuj bilet do Austin - moje surowe żądanie odbiło się o ściany w pokoju hotelowym. W ręce twardo trzymałem telefon, patrząc na durnowate wpisy na Instagramie.

- Słucham?! - warknęła moja asystentka. Nagle jej stukot szpilek zamilkł. Zapewne wytrzeszczyła oczy i niespokojnie patrzyła przed siebie. - Przecież pojutrze masz targi książki w Nowym Jorku. - Słyszałem jej wyraźne zdenerwowanie.

- Nie dzwonie o pozwolenie Isabello - zakpiłem ostrym tonem, dając jej do zrozumienia, że to ja jestem jej szefem. Już wystarczająco byłem wkurwiony na psychofanki, które wypisywały po milion komentarzy na mój temat, dosłownie na każdym portalu plotkarskim.  - Zabukuj bilet na najszybszy lot. Idę się wymeldować i jadę na lotnisko. - Ścisnąłem plastikową rączkę od mojej walizki i skierowałem się do drzwi wyjściowych. - Czekam na maila. - Biorąc z niej przykład, rozłączyłem się, nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.  

         Po uregulowaniu rachunku w recepcji i stanowczo zbyt długim czekaniu na taksówkę, w końcu zmierzałem w stronę lotniska. Stukając nerwowo o skórzane siedzenie w samochodzie, przewróciłem oczami na czerwone światło na skrzyżowaniu. Jednak po chwili moje kąciki ust lekko drgnęły do góry.

Bloom z Austin.

         Kurde!

         Była pierwszą laską, która nie piszczała na mój widok. Moje towarzystwo nawet nie robiło na niej wrażenia, wręcz podsycało w niej tryb sarkastyczny.

         Trochę, naprawdę tylko trochę, podobało mi się to...

         I...

         Nawet zacząłem się wczorajszej nocy zastanawiać, że Bloom może nie zionęła sarkazmem, a dobrym humorem?

         I...

         Przyjemnie byłoby z taką osobą spędzać czas.

         Zamrugałem szybko powiekami i wypuściłem powietrze z ust.

         Reuven, cholera jasna! Ogarnij dupę! Mieszkanie w Miami!

         W Austin byłem o porze, która całkowicie mi odpowiadała. Był wieczór, a to oznaczało idealny moment na namiętne spotkanie. Mój dobry nastrój znacznie zgasł, kiedy zdałem sobie sprawę, że Bloom mieszkała w jednym z większych penthausów w mieście i wejście do środka było kurewsko trudne. Człowiek szybciej wylosowałby prawo jazdy na loterii w wesołym miasteczku, niż wszedł do windy tego budynku. No ba, oczywiście, że kupiłbym wszystkie losy.

         Taksówka zatrzymała się tuż przed drzwiami. Rzuciłem do ręki kierowcy studolarówkę. Machnąłem ręką, kiedy chciał wydawać resztę i wyszedłem pośpiesznie z samochodu. Przystanąłem przed oszklonym budynkiem i nerwowo przygryzałem wargę. Dużo łatwiej było wyciągnąć telefon i wystukać numer Bloom, ale nie o to chodziło w niespodziance. A poza tym, znając tę sarkastyczną dupę, nawet nie wpuściłaby mnie na górę, tylko kazała zjeżdżać, gdzie kangury kicają albo coś w podobnym stylu.

         Po paru minutach, kiedy stałem zrezygnowany z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza, mignęła mi twarz landrynki. Zmrużyłem oczy, aby bardziej wytężyć wzrok. Różowy kolor sukienki i wysokie szpilki jeszcze bardziej potwierdziły moje przypuszczenia. Widziałem, jak kierowała się w moją stronę, a kiedy była wystarczająco blisko, stanąłem jej na drodze.

- O Jezus! - zapiszczała głośno, przez co wzbudziła zainteresowanie przechodniów. Wyprostowała natychmiast swoje plecy i patrzyła na mnie z szeroko otwartymi oczami.

Po prostu ideałOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz