Rozdział ósmy

266 45 9
                                    

Zgodziłam się od razu, chociaż nie powinnam była biegać za nim, jak wytresowany pies reagujący na każdą komendę. Resztki mojej asertywności poszły daleko w las tylko dlatego, że potrzebowałam tego spotkania i jego obecności. Wciąż czułam złość na samo wspomnienie siostry i krzywej akcji z mojej strony, gdy nie potrafiłam utrzymać nerwów na wodzy.

— Więc tak to teraz będzie? Pojawisz się na obiedzie z moją rodziną, a potem... — przerwałam ciszę, która panowała między nami, ale zaraz zamilkłam, nie chcąc kończyć tego zdania. Nerwy w niczym mi nie pomagały i nie chciałam wyżywać się na innych z powodu własnych problemów. — Wybacz, nie jestem sobą. Powinnam była wiedzieć, że nasza relacja nie należy teraz do normalnych.

Sama zgodziłam się na taki układ, więc nie mogłam chodzić wokół niego i składać zażaleń na temat tego, jak jest mi źle. Podjęłam tę decyzję świadomie, licząc się z konsekwencjami.

— Twoja siostra totalnie zwariowała na punkcie tego ślubu. Wystarczy powiedzieć jej kilka czułych słów, a ona kompletnie traci głowę. Nie wiem, co mam już jej mówić — mężczyzna wypluł z siebie te słowa, czym zwrócił moją uwagę.

Ten trójkąt powoli mnie przerastał, a czułam, że jeszcze najgorsze przed nami.

— Nie dziwię się Laurze, skoro włożyłeś jej na palec pierścionek — kpina w moim głosie sprawiła, że zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. — Prawda jest taka, że to ty jesteś odpowiedzialny za ten bałagan. Cokolwiek mi teraz powiesz, nie odwróci twoich decyzji, nie możesz od nich uciekać. Nie zwalaj także winy na Laurę, bo ona wygląda mi na ofiarę w tej sytuacji.

Moje słowa widocznie się mu nie spodobały. Jego spojrzenie pociemniało, a ciało spięło się, prostując na fotelu.

— Mam świadomość tego, co zrobiłem. Wtedy wydawało mi się to odpowiednie, byleby ściągnąć cię z powrotem do Seattle.

Uniosłam wysoko swoje brwi, patrząc na niego w niedowierzaniu. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom ani temu, jak nierozważny się okazał. Rozpoczął swoją głupią grę i zrobił z nas pionków, nie licząc się z tym, jak wpłynie to na moją rodzinę. Grał nieczysto i dążył po celu do trupach, a ta cecha w nim poważnie mi nie odpowiadała.

— Poważnie? Zrobiłeś to po to, by ściągnąć mnie tutaj? — dopytałam, kręcąc głową w szoku tak przerażającym, że mój głos stał się o kilka tonów wyższych.

Brunet chrząknął, zacisnął mocno szczękę i nie odrywał wzroku od drogi, którą właśnie jechaliśmy.

— Jesteś egoistą, wiesz? Istniało tyle różnych, normalnych sposobów, by zachęcić mnie do powrotu, a ty wybrałeś taki... Nieludzki! Zniszczysz moją rodzinę, która i tak ledwo funkcjonuje! — oburzyłam się i przymknęłam powieki, by na moment odłączyć się od tej chorej rzeczywistości. — Zatrzymaj się, nigdzie z tobą nie jadę!

On nic nie robił sobie z moich słów, a ja wcale nie żartowałam. Gdy tylko zwolnił na przejściu dla pieszych, wykorzystałam okazję, odpięłam swój pas i wyskoczyłam z samochodu. Usłyszałam siarczyste przekleństwo, które z siebie wyrzucił, a potem czym prędzej zeszłam na chodnik, ignorując ciekawskie spojrzenie przechodniów.

Zastanawiałam się, czy to wszystko dookoła było warte mojego ponownego przyjazdu do miasta. Od momentu, gdy wróciłam, działy się same złe rzeczy. Zaburzałam porządek w domu, psułam ich rodzinne kolacyjki, jak i życie mojej siostry. Czułam się podle z tą myślą, która dopiero teraz uderzyła we mnie z tak mocną siłą. Wcześniej ślepo przemawiały przeze mnie uczucia, w końcu spojrzałam na to trzeźwo i uświadomiłam sobie, jak okrutna była rzeczywistość. Nie chciałam być odpowiedzialna za czyjeś nieszczęście, a szczególnie bliskich mi osób.

SzansaWhere stories live. Discover now