Rozdział 38. Connor

6.8K 714 254
                                    

Nie wiem, czy przy tej części wypada mi się z Wami tak entuzjastycznie witać, czy może powinnam od razu szukać sobie schronienia. Mimo wszystko zaryzykuję i powiem, że niesamowicie się cieszę, że znowu się tutaj spotykamy. A wraz z nami pewni starzy znajomi...

Dobrej lektury! 


Wściekłość miesza się z desperacją przysłaniając wzrok, gdy pędzę ulicami Chicago na złamanie karku. Nie dbam o przepisy, łamię każdy po kolei, jeśli tylko dzięki temu znajdę się szybciej w mieszkaniu moich dziewczyn.

Klnąc pod nosem, wciąż próbuję dodzwonić się na numer Maisie. Rozmawiałem z Nelly przez kilkadziesiąt sekund, aż na linii zapadła głucha cisza. Połączenie nie zostało przerwane, więc musiała przycisnąć swoim małym uszkiem wyciszenie mikrofonu, pozbawiając mnie możliwości kontrolowania sytuacji.

A ja, mimo to, cały czas do niej mówiłem. Uspokajałem i obiecywałem, że zaraz przyjadę. Wspominałem o kilku panach, którzy niedługo do nich przyjdą i że nie może się ich bać. Nie wiem, na ile cokolwiek do niej docierało. Była zbyt przerażona, by mnie rozumieć.

Wjeżdżam w wąską ulicę, ścinając mocno zakręt. Dwa radiowozy z migającymi czerwono-niebieskimi światłami stoją już pod kamienicą. Robię to samo, wciskając hamulec i orientując się, że jadąca za mną karetka również staje. Dopiero wtedy dochodzi do mnie, do kogo została wezwana.

Deacon jest ranny.

Dla wynajętej przeze mnie ochrony było jasne, że mogą sobie pozwolić na wszystko. Wyciągnę ich z każdego bagna, byle tylko zagwarantowali Maisie i Nelly bezpieczeństwo.

Wypadam z samochodu, nie zatrzaskując nawet drzwi. Jedyne co się liczy to to, by jak najszybciej znaleźć się na ostatnim piętrze budynku.

Drzwi z numerem dwanaście otwarte są na oścież, a dochodzący z nich hałas w żaden sposób nie przynosi ukojenia. Dostrzegam łysego mężczyznę stojącego w przedpokoju i młodego policjanta krzyczącego coś o ratownikach medycznych. Mijam ich bez słowa, nie zawracając sobie głowy pytaniami. Dopiero, gdy dwójka starszych stopniem mundurowych zachodzi mi drogę, nie pozwalając wejść głębiej, przystaję.

– A pan to kto?

– Mąż – kłamię, przepychając się przez nich.

Kobiece imię wypływa z moich ust, przybierając formę głośnego okrzyku. Powtarzam je dwukrotnie, ale nikt mi nie odpowiada, pozwalając, by wróciło do mnie niczym echo, uderzając ze zdwojoną siłą.

Niezrozumiałe wrzaski dochodzą z sypialni, w której jeszcze nie tak dawno się kochaliśmy. To tam ją znajdę. Tam wezmę w ramiona i zapewnię, że jest bezpieczna.

Natychmiast ruszam, ignorując cały pędzący wokół świat. Widzenie zawęża się jedynie do otwartych drzwi, jakby były jedynym miejscem we wszechświecie, w którym powinienem się znaleźć.

– Nie może pan tam wejść. – Nawet nie biorę takiej możliwości pod uwagę. – Proszę się natychmiast zatrzymać.

Po moim, kurwa, trupie.

Idę dalej, nie zważając na protesty, aż szarpie mną lodowaty dreszcz. Na ziemi, u moich stóp leży mężczyzna w jeansowej kurtce. Ręce ma skute kajdankami, głowę ułożoną przy samej listwie, a spojrzenie wbite w moje buty. Nie reaguje, choć zbliżam się do niego z zamiarem chwycenia za przerzedzone włosy i wymierzenia sprawiedliwości.

Ale to później, upominam się. Najpierw muszę znaleźć Maisie.

W końcu dopadam do pomieszczenia, odpychając każdego, kto próbuje mnie przed tym powstrzymać. Na niewielkiej przestrzeni panuje zamieszanie. Ktoś krzyczy, ktoś biegnie, a jeszcze ktoś inny rzuca nieznany przedmiot w powietrze z taką siłą, jakby od tego zależało czyjeś życie. Przelatuje on koło mojej głowy, lądując pod oknem. To tam kucają wszyscy pozostali policjanci.

Strategia miłosnaWhere stories live. Discover now