03

69 5 5
                                    

Siedziałam w ogrodzie na dachu mojego domu jedząc sushi z wielkiego talerza. Podziwiałam przy okazji widoki: góry oblepione mnóstwem małych domków ściśniętych jeden przy drógim, niknące w gęstym smogu. W dole wiła się brązowa od nadmiaru śmieci rzeka Arkansas. W pewnym momencie przede mną pojawił się Louis. Niczym odkurzacz wciągnął całe moje sushi, po czym powiedział:
– Nie marnuj drewna!
Najleprze w tym wszystkim było to, że wcale się nie zdziwiłam, kiedy robot - który nie umiał mówić - przemówił.

Chwilę później znalazłam się na ulicy. Usłyszałam za sobą chałas. Jakieś krzyki. Odwróciłam się i zobaczyłam krzyczący tłum ludzi wymachujących patelniami. Wśród nich rozpoznałam moich rodziców, brata, Rhinę i Lenny'ego.
– Nigdy się stąd nie wydostaniemy! – krzyknął Jerry, a ja przestraszona zaczęłam uciekać. W pewnym momencie zaczął padać deszcz, a smog zgęstniał jeszcze bardziej. Nie przyszło mi do głowy, żeby zasłonić usta i nos. Zaczęłam się ksztusić i poczułam, że rozpuszczam się pod wpływem kwaśnego deszczu.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam sufit mojego pokoju. To tylko sen...
W pomieszczeniu było jeszcze ciemno, więc fluorestencyjne gwiazdy na suficie jeszcze świeciły. Przykleiłam je kiedy miałam 6 lat i nigdy nie chciałam ich zciągać. Dzięki nim miałam swoje własne niebo... takie jakie kiedyś widywało się częściej.
Usiadłam na łóżku i przetarłam oczy. Zegar pokazywał 8:09, a ponieważ dziś lekcje zaczynałam dopiero w południe, miałam jeszcze mnóstwo czasu. Mimo to od razu wypełzłam z łóżka i przebrałam się w szkolny mundurek. Zbiegłam na dół po krętych schodkach i znalazłam się na parterze w salono-kuchni. W domu było cicho. Nie licząc cichego stukania jakie wydawał z siebie Louis przemieszczając się wzdłuż szafki, którą właśnie czyścił. Rodzice poszli już do pracy, a Jerry albo zmienił zdanie, albo wlecze się gdzieś z kolegami. Zapaliłam światło, żeby rozjaśnić nieco półmrok panujący o tej godzinie zawsze podczas pory deszczowej. Pokonałam jeden stopień, żeby znaleźć się w kuchni, gdzie włączyłam termomix i poleciłam mu przyżądzić moje ulubione śniadanie. Następnie wróciłam do salonu i klasnęłam w dłonie. Nic się nie stało.
– Co jest? Zacina się? – mruknęłam pod nosem i klasnęłam bliżej czujnika. Na ścianie pojawił się holograficzny ekran telewizora. – Staroć – stwierdziłam i przyniosłam z łazienki szczotkę, żeby rozczesać falowane włosy.
– ...skandal. Grupa ludzi ze strefy 2 wdarła się do śiedziby CBE na Mt. Elbert. – Usłyszałam głos reporterki. Usiadłam na sofie, żeby posłuchać. Czyli już mówią o tym w telewizji...
Zaatakowali kilku naukowców, którzy zostali w budynku. Osiem osób zostało rannych, lecz na szczęście nie było ofiar śmiertelnych. O incydencie zawiadomiła policję badaczka 15V14. – Reporterka przerwała i na ekranie pojawiło się nagranie z kamery w laboratorium CBE. Przedstawiało ono salę, po której krzątało się kilku pracowników. Po chwili przez drzwi wpadła grupa osób dzierżących prymitywną broń. Zaczęła się bójka, jednak po paru sekundach przerwano nagranie i ekran znów przedstawiał blondynkę za biurkiem. – CBE nie zostawi tej sprawy i już dziś zajmie się rozstawianiem straży granicznej między strefami. Zarówno w Ameryce Północnej, jak i na innych kontynentach. Nie można dopuścić do powtórzenia się takiej sytuacji.

Pół godziny później stałam na stacji metra i tupiąc nogą, z niecierpliwością czekałam na transport. Mimo, że nie zapowiadało się na deszcz, zabrałam ze sobą parasolkę. Zawsze trzeba mieć ze sobą parasolkę. Bo w każdej chwili może zacząć padać. W pewnym momencie usłyszałam zbliżający się szum i moim oczom ukazało się srebrne metro z niebieskim napisem określającym trasę pojazdu "Colorado Springs - Syracuse". Spojrzałam na zegar. Dwie minuty spóźnienia!
" Czyżby korki?" – zadrwiłam w myślach i prawie roześmiałam się na głos.
Niezmiernie się ucieszyłam widząc wolne miejsce siedzące. Zajęłam je najszybciej jak się dało i rozsiadłam się na nim wygodnie.
– 0M17?! Hej! 0M17! – Odwróciłam się słysząc swoją nazwę. O nie...zabijcie mnie! W moją stronę przepychała się dziewczyna o długich blond włosach spiętych w rozwalający się koczek - dziewczyna z mojej klasy. Odwróciłam się do okna udając, że jej nie słyszę i nie widzę.
– Hej! Rudzielcu! Nie poznajesz mnie? – spytała stając obok mnie.
– Nie... – rzuciłam z roztargnieniem.
– No jakto? To ja! 70TJ92.
– Aaa...no tak – odpowiedziałam ze sztucznym uśmiechem.
– No więc? – spytała po chwili.
– Co " no więc"?
– No więc, gdzie jedziesz? – Przewróciła oczami. – No przecież to chyba oczywiste, że jeżeli obie jedziemy sobie razem we dwie metrem podziemnym, to przecież o co innego ja cię mogę zapytać? No więc...łaskawie powiesz mi gdzie jedziesz? – wyrzuciła z siebie mniej więcej coś takiego. Nie jestem pewna co do szczegółów, bo mówiła tak szybko, że ledwie zdążyłam to zarejestrować. Do tego ten irytujący uśmiech.
– A jakie jeszcze może być metro jak nie podziemne? – Skrzywiłam się.
– Oj no! Boże święty! Raz mi się tam zdaży przejęzyczeć, a ty mi tu już takie oskarżenia rzucasz. – Machnęła ręką i uśmiechnęła się słodko.
Kiwnęłam głową próbując zachować spokój. Postanowiłam zachować dla siebie fakt, że znów się przejęzyczyła, unikając tym samym kolejnego słowotoku z jej strony. Z resztą miałam to w nosie. Niech sobie mówi jak chce.
– To...gdzie jedziesz? – spytała blondynka.
– Do sklepu – skłamałam.
– Tak daleko? Do sklepu? Kobieto, wiesz ile ty masz sklepów pod nosem...
– Jadę po części do robota – przerwałam jej.
– Takie sklepy też znajdziesz w Colorado Springs. Na przykład...
– Specjalne części.
– A...
– Muszę je dokupić w tym sklepie, w którym był kupowany robot.
Zamilkła. Nareszcie.

Gdy wysiadłam na końcowej stacji i wyjechałam ruchomymi schodami na powierzchnię, znalazłam się w małym, zadbanym miasteczku. Ruszyłam prosto przed siebie równym chodnikiem wzdłuż rzędów jednorodzinnych domków i niskich piętrowych budynków. Po chwili zobaczyłam przed sobą brukowany plac. Krążyli po nim strażnicy, jak stado głodnych hien. Trzymali pistolety, ale szczerze wątpiłam żeby mogli mnie za ich pomocą zabić. Co najwyżej uśpić albo porazić prądem, ewentualnie otruć, ale w to też wątpiłam. Zarzuciłam na głowę kaptur od płaszcza i trzymając się blisko ścian budynków wtopiłam się w tłum ludzi. Żwawym krokiem pokonałam dystans dzielący mnie od strefy 2 i jak gdyby nigdy nic weszłam na plac. Szłam i szłam, wciąż wpatrzona w czubki swoich butów. Już myślałam, że uda mi się pokonać granicę, gdy nagle wpadłam na coś. Zatoczyłam się do tyłu i podniosłam rozgniewany wzrok.
– Przeszkadzam w czymś? – spytał jeden ze strażników, bo to właśnie z nim się zdeżyłam.
– Nie, skądże – odpowiedziałam pewnym siebie głosem.
– Ale napewno? – spytał sarkastycznie.
– Tak, napewno. Poradzę sobie. Potrzebuję się tylko dostać do tamtego sklepu – skłamałam i wskazałam ręką sklep za plecami strażnika.
– Do tamtego, powiadasz?
– Tak.
– Tylko wiesz, jest pewien kłopot...
– Ja nie widzę żadnego kłopotu.
– A ja widzę i nie okłamuj mnie niewychowana smarkulo!
Skuliłam się. No dobra. Rozgryzł mnie. Nie podejżewałam, że ci strażnicy nie są aż tacy tępi, na jakich wyglądają.
– Ale wie pan, ja muszę tam pójść. Ja poprostu muszę tam pójść. Nie ma innej możliwości, naprawdę jestem pewna, że nie będzie pan żałował, jeśli mnie pan przepuści. – Udawałam, że jestem zupełnie wyluzowana, chodź tak naprawdę byłam przerażona.
– Skończyłaś? – spytał strażnik.
– Tak.
– To dobrze.
– To mogę przejść?
– Nie.
– Ale...
Strażnik wycelował we mnie pistolet.
– Liczę do trzech. Raz...
– A może jednak mnie pan przepuści?
– Dwa...
– Nie? Nie prze...
– Trz!
W mgnieniu oka odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie sprintem z powrotem do metra. To by było na tyle z mojej pewności siebie.

Do domu weszłam w ponurym nastroju. Nie udało mi się dostać do strefy 2 i najprawdopodobniej już nigdy mi się to nie uda, a to wszystko wina CBE. Ale to nie znaczy, że nie będę próbować!
Buty zostawiłam w wejściu, a płaszcz i maskę rzuciłam gdzieś w bok, jak się okazało prosto na Louisa czemu towarzyszyła seria najprawdopodobniej oburzonych kliknięć. Jerry siedział na sofie oglądając telewizję i jedząc sałatkę z miski - a jednak nie poszedł do pracy.
– Nic nie mów – mruknęłam tylko mijając go.
– Ae ja nis je mówie – wybełkotał zaskoczony z buzią pełną sałaty.
Poczłapałam na górę do mojego pokoju, gdzie zaczęłam szukać czegoś czym będę się mogła zająć do godziny 11:45.

Nie zdąże! Napewno nie zdążę! - myślałam przemierzając miasto szaleńczym sprintem. Już parę razy się potknęłam i na kogoś wpadłam, a raz nawet udało mi się przewrócić - kiedy wysiadałam na stacji w Denver, dosłownie wypadłam z metra. Oczywiście wcześniej zasnęłam i teraz musiałam pędzić żeby zdążyć na lekcje. Już i tak byłam spóźniona 5 minut i mimo, że matematyczka pewnie i tak nie zauważy mojego spóźnienia, lepiej nie ryzykować. Po chwili moim oczom ukazał się ogromny kosmiczny budynek szkolny. Cały biały, z boiskiem na dachu - znajdującym się pod taką samą kopułą jak mój ogród. Zanim przeszłam przez szklane drzwi nie zapomniałam, jak zawsze, wyszczerzyć się do zamieszczonej nad nimi kamery - ale to musiało wkurzać dyrektora!
Zatrzymałam się przy mojej szafce żeby zostawić w niej płaszcz, szalik, maskę i zmienić glany na drobne, eleganckie czarne buciki. Następnie pobiegłam pustym korytarzem na salę lekcyjną. Lekcja matematyki już trwała. Wślizgnęłam się niezauważona przez gadatliwą nauczycielkę i zajęłam pierwsze z brzegu miejsce. Praktycznie przez całą lekcję odpowiadałam na pytania, nawet jeśli nie były skierowane do mnie. W międzyczasie zdążyłam jeszcze pójść do tablicy 5 razy i narysować w brudnopisie zaskoczonego drwala w lesie wieżowców.
Kiedy wychodziłam z klasy nauczucielka oznajmiła, że dostałam szóstkę i śmiała się, że nadawałabym się do CBE.
– W sumie to nie taki zły pomysł – odpowiedziałam jej z chytrym uśmieszkiem.

Misja: ZIEMIAWhere stories live. Discover now