Rozdział 36

3.7K 368 23
                                    

Nie było już, gdzie szukać.

Land Rover cholernego Camerona Tate'a, którego ciało pogrzebaliśmy na obrzeżach miasta, stał kilka kilometrów za Brenham. Nie było w nim śladu po Santanie. Porzucili go na poboczu drogi, najwyraźniej zmieniając pojazd na coś większego, o czym świadczyły ślady pozostawionych na ziemi opon. Nie mogliśmy go dopaść na kamerach - sukinsyni wiedzieli co robili. Musieli przygotowywać się od dawna. Nie mogłem przestać się obwiniać o to co się stało. Może gdybyśmy zastosowali ostrzejsze środki w momencie, gdy dostaliśmy zdjęcia Santany, może wtedy wszystko skończyłoby się inaczej. Ale do kurwy nędzy to była Santana, nie można było jej zamknąć w klatce. Była dzika i nieokiełznana i kochałem każdą jej szaloną część. Zacisnąłem z całej siły pięści, bo kurwa, jeszcze nigdy jej nawet tego nie powiedziałem. Do tej pory sam nie miałem o tym pojęcia.

Z każdą kolejną minutą czułem coraz większą panikę. Nie potrafiłem przestać myśleć o tym, co się z nią działo. Żyłem w tym świecie wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nie czekało ją nic przyjemnego. Zimny pot spłynął mi po plecach, kiedy kopnąłem oponę i wrzasnąłem dziko.

Ani my ani sukinsyni z Wild Griffins MC nie potrafili znaleźć Horneta i Picka. Zupełnie jakby zapadli się pod ziemię. Nic nie zbliżało nas do znalezienia mojej kobiety. Zaufanie Wild Griffinsom przychodziło nam z trudem i nadal miałem wątpliwości czy cokolwiek co powiedzieli miało w sobie choć ziarno prawdy. Nie mogłem jednak udawać, że lewe kuty nie istniały. Teoria Houstona wydawała się logiczna, ale mimo to nie potrafiłem wyzbyć się wątpliwości. Chciałem jedynie sprowadzić moją Santę do domu. Chciałem mieć ją w ramionach - całą i zdrową.

- Znajdziemy ją - zapewnił mnie po raz kolejny JJ, patrząc na mnie z mieszaniną współczucia i złości. Patrzył tak odkąd dowiedział się, że przeleciałem jego siostrę. Nie miałem mu tego za złe. Marny był ze mnie materiał na przyszłego szwagra.

Skinąłem głową, czując jak żółć podeszła mi do gardła.

- A wtedy porządnie obiję ci mordę - dodał, zaciskając w pięści wytatuowane dłonie.

Rzuciłem mu pochmurne spojrzenie, nie mając zamiaru odpowiadać. Miałem totalnie gdzieś czy zarobię od niego w ryj. Mogłem żyć ze złamanym nosem, ale nie potrafiłem żyć bez Santany. Ta świadomość niemal nie zwaliła mnie z nóg. Była moim światłem w ciemności. Moją ucieczką od przeszłości. Była moją cholerą przyszłością, a jacyś jebani sukinsyni ją ode mnie zabrali.

Telefon JJ'a rozdzwonił się, a ciężarówka minęła nas unosząc w powietrze kłęby kurzu.

- To Big Jim - powiedział, zanim przyłożył telefon do ucha. Obserwowałem go, nie chcąc przegapić chociaż najmniejszej jego reakcji. Wstrzymałem oddech w oczekiwaniu.

- Mają coś? - Nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. JJ uniósł w górę rękę, uciszając mnie. Zmusiłem się do tego, żeby czekać. Choć czekanie było ostatnią rzeczą, jaką chciałem robić. Bo, kurwa, na co miałem czekać? Na to, aż ktoś podrzuci jej martwe ciało? Chciałem działać. Chciałem strzelać. Chciałem, żeby ta furia i panika w końcu znalazły ujście.

JJ wymamrotał kilka razy pod nosem ponure „mhm", zanim rozłączył się bez słowa. Omal nie podszedłem do niego i nie złapałem za koszulkę, siłą wymuszając odpowiedź. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność.

- Znaleźli Picka - odezwał się w końcu, a wyraz jego twarzy zmienił się w beznamiętną maskę. Nadzieja wystrzeliła w moje żyły, żeby zaraz zostać zdeptana. - Martwego.

- Jak, kurwa, martwego? - syknąłem robiąc w jego stronę krok. Wściekłość rozsadzała mi żyły. W końcu trafiliśmy na jakikolwiek trop. I pieprzony trop okazywał się martwy.

JEGO UCIECZKA (Hellhounds MC, #1)Where stories live. Discover now