Rozdział X

355 44 0
                                    

Credence przewrócił się z boku na bok i ziewnął przeciągle. Lekko uchylił zaspane powieki, po czym momentalnie zamknął je z powodu ostrej strużki czerwonego światła, które dawało wschodzące słońce przebijające się między budynkami. Wigilia. Kolejny dzień, który pewnie skończy się tak samo, jak wszystkie poprzednie; powoli zaczynał tracić te resztki złudnej nadziei na zobaczenie go ponownie. Tęsknił, tak cholernie tęsknił. Graves już na pewno znalazł dzieciaka i zapomniał o tej skrzywdzonej, żałosnej sierocie, która miała zbyt wysokie oczekiwania. Przeliczył się, kolejny raz. Przecież każdy odchodzi. Minęły trzy tygodnie od tego wspaniałego dnia, którego nie zapomni do końca życia, chociaż... w sumie, może byłoby lepiej, jakby zapomniał. Lepiej byłoby udawać, że to wszystko nigdy nie miało miejsca, że było tylko zbyt prawdziwym snem, iluzją albo halucynacją, ale nie potrafił. Nie potrafił nie myśleć o najpiękniejszym okresie swojego życia, kiedy na krótki moment udało mu się uchwycić strzępki wiary w coś, co i tak nie nadeszło nigdy potem. I już nie nadejdzie. Wszystko wróciło na swoje stare, niepożądane miejsce. Każdego ranka budził się zmęczony i wyczerpany; nie sypiał dobrze. Właściwie - nie sypiał prawie wcale. Noce spędzał na pustym gapieniu się w srebrzystą tarczę księżyca, na wierceniu się w niewygodnym łóżku lub po prostu na płakaniu, co ostatnio zdarzało mu się szczególnie często. Gdyby miał wybierać, to wolałby nigdy nie poznać Percivala, niż żeby miał go po tej krótkiej znajomości bezpowrotnie stracić.

Codzienne, puste wyklepywanie wyuczonych na pamięć modlitw w kierunku starego krzyżyka zawieszonego nad jego łóżkiem też nie pomagało. W zasadzie sam nie wiedział, czemu to w ogóle robił, skoro przestał wierzyć jakieś siedem lat temu, kiedy to Mary Lou pierwszy raz podniosła na niego rękę i zostawiła na jego ciele dość poważne ślady. Skoro Bóg był taki litościwy i miłosierny, to dlaczego nigdy nie wysłuchał jego rozpaczliwego, błagalnego krzyku? Może był zbyt cichy? Ile musiał wycierpieć, by w końcu zaznać odrobinę ulgi? Ile to wszystko miało jeszcze trwać? Kiedyś przekonany był, że jak stanie się pełnoletni, to jego życie się diametralnie zmieni i w końcu będzie wiedział, czym jest szczęście. Gówno prawda, nic takiego się nie stało; jest chyba jeszcze gorzej. Myślał o każdym możliwym sposobie na wydostanie się z tego piekła, ale żaden nie był wystarczająco dobry i przemyślany. Jedynie śmierć była ciekawym rozwiązaniem, ale nie miał odwagi. Kiedyś nawet próbował... ale niestety, nie skończyło się to tak, jak to sobie wyobrażał. Nawet na to był zbyt słaby i beznadziejny, nawet tak prostej rzeczy nie potrafił zrobić dobrze, więc jak tu mówić o czymkolwiek innym? Na szczęście nikt się nie dowiedział o tej nieudanej próbie samobójczej; wtedy byłoby pewnie jeszcze gorzej.

Podniósł się niechętnie, obrzucając zmęczonym wzrokiem obskurne pomieszczenie; Modesty jeszcze smacznie spała. Nie miał ochoty jej budzić, ale matce by się pewnie nie podobało, że śpi tak długo. Podszedł na palcach do jej łóżka ustawionego po drugiej stronie pokoju i uklęknął przy nim, delikatnie szturchając ją za drobniutkie ramię. Mała otworzyła oczka i odgarnęła z twarzy długie, jasne kosmyki rozsypanych na poduszce włosów.

Credence ubrał się i powlókł w stronę łazienki, gdzie ogarnął się odrobinę, by jego matka znowu nie wytykała mu, że z tymi roztrzepanymi włosami wygląda jak bezdomny. Zjadł śniadanie z rodziną, a następnie wspólnie wyszli do kościoła, bo Mary oczywiście nie odpuściłaby mszy w niedzielę, tym bardziej w wigilię. Dzień był wyjątkowo brzydki jak na tą zimę; wiało naprawdę mocno, a na dodatek padał rzęsisty, chłodny deszcz, który skutecznie przemoczył cienki płaszczyk Credence'a. Dla niego niestety nie starczyło parasolki. Parę osób niechcący wpadło na niego, krzycząc jednocześnie coś w stylu "Uważaj jak leziesz, baranie", parę obiło się o niego celowo. To normalne. Jak codziennie.

Gdyby ktokolwiek zapytał się Modesty albo Credence'a o czym było dzisiejsze kazanie, to prawdopodobnie żadne z nich nie byłoby w stanie odpowiedzieć na to pytanie poprawnie. Ich myśli orbitowały wokół ich własnych problemów, które nijak miały się do kościoła czy świąt, których w tym domu się nie obchodziło. Nikt nie sprawiał sobie prezentów, nikt nie dzielił się opłatkiem i nie składał sobie życzeń. Jedynie w rogu przedsionka połączonego z kuchnią stała malutka choinka z paroma starymi bombkami, którą zazwyczaj stroiła Modesty razem z Chastity. Jedyna rzecz, na jaką można by czekać, to trochę większa niż zazwyczaj ilość jedzenia i to też nie zawsze.

Credo // Gradence PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz