Rozdział 26

382 37 25
                                    

Jazz

Po opuszczeniu oddziału od razu udałem się do Ratcheta. Przekazałem mu, kto miał narkotyki i nakazałem przebadać tych żołnierzy. Podobną informację podałem Prowlowi, by mógł wprowadzić odpowiednie postępowanie. Oboje jednak wiedzieliśmy, że tych żołnierzy nie należy usunąć. Z powodów osobistych, ja i Prowl będziemy chcieli im pomóc, ale czy oni będą chcieli tą pomoc, to już inna sprawa. W takiej sytuacji niestety, ale będziemy musieli ich usunąć z wojska. 

Wróciłem do swojej kwatery, którą prawie całą wywróciłem do góry nogami wcześniej i teraz w poszukiwaniu mojego starego kaptura. Zaczepiłem go na barkach i nie wstydziłem się tego, że wyglądał jak stara szmata do podłogi. Choć nie miałem do niego szczególnego sentymentu, był to kawał mojego życia. Wyszedłem z pokoju i poszedłem w stronę przejścia na stronę cywilną. Strażnicy mnie nie kontrolowali, żołnierze mogą bez tego przechodzić na Cywil. Choć była godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, baza tętniła życiem i przypominała jeden wielki bazar. Handel musi trwać, bez tego nie było nawet bazy i wojska. Ktoś to jednak musi utrzymywać, a po za tym, wszystko jest przynajmniej pod ręką. Kawiarnie, sklepiki, kwiaciarnie, małe urzędy, wszystko to i podobne znajdowało się na parterze bazy, a także po części na pierwszym piętrze. Pozostałe osiem pięter budynku długiego na dziesięć kilometrów i szerokiego na trzy, a także dodatkowe trzydzieści dobudówek to część mieszkalna. O dziwo, zdołało to pomieścić prawie całą stolicę. Są jeszcze trzy piętra pod ziemią, ale to tylko dla użytku wojska. Wszystko jest pilnie strzeżone przez wyznaczonych do tego żołnierzy, a także policję. Nie musiałem martwić się o godzinę policyjną trwającą tylko w bazie od godziny dwudziestej trzeciej do piątej rano, gdyż ta mnie nie obowiązywała. 
Jednoosobową windą w kształcie rury zjechałem na parter, gdzie znajdowało się jedno z pięćdziesięciu wyjazdów po za bazę. Przechodząc między sklepikami i straganami zauważyłem w jednej z kwiaciarni wielki bukiet pięknych satyszków*. Ich półprzeźroczyste płatki mieniły się różem, czerwienią i fioletem, a nieliczne były całkiem przeźroczyste jak szkło. Przypomniała mi się jedna bardzo ważna dla mnie osoba, której już bardzo, bardzo długo nie odwiedzałem. Bez dłuższego zastanawiania się kupiłem kwiaty i wróciłem się. Wjechałem na piąte piętro, szedłem głównym korytarzem i szukałem bocznego korytarza oznaczonego numerem 5. 37. Korytarze z parzystą liczbą były po lewej, a nieparzyste po prawej. Kiedy znalazłem szykany numerek, zaczęły się poszukiwania drzwi z numerkiem 5.37.42. Na szczęście nie było daleko. Zadzwoniłem do drzwi, zza których po chwili usłyszałem łagodne wołanie "już, już!", a potem odkluczone drzwi wsunęły się w ścianę. Z pewnością pani Iris pierwsze co zobaczyła to wielki bukiet, a potem dopiero mnie, kiedy wychyliłem się zza kwiatów. Uśmiechnąłem się do niej szeroko i przywitałem się mówiąc wesoło "dobry wieczór". Ucieszyła się na mój widok, przy czym klasnęła dłońmi i na chwilę przyłożyła je do ust.

- Jazzy, dzieciątko ty moje, proszę, wchodź. - powiedziała wpuszczając mnie do środka. Wręczyłem jej kwiaty, które ona od razu wzięła i zaniosła do kuchni. Po chwili wróciła i stanęła przede mną. - Jazzy, gdzieś ty był przez te kilka lat? - zapytała wesoło.

- Strasznie dużo roboty. Aż mi głupio, że pani tak długo nie odwiedzałem.

- Oj, nic się nie stało. Zmieniłeś się.

- Taa... Nowa transformacja i takie tam...

- Świetnie wyglądasz. Zmężniałeś przez te sześć lat. Daj mi się na Ciebie napatrzeć. - powiedziała rozbawiona, co oczywiście i mi się udzieliło. Ujęła  w dłonie moje policzki i chwilę mi się przyglądała, po czym przyciągnęła do siebie i przytuliła. Może i miałem już te swoje siedemdziesiąt lat, ale ja dalej byłem dzieckiem, nie tylko w jej oczach. 

Po dwóch stronachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz