•1• Mind Killer

183 17 12
                                    

Drzewa szumią złowrogo, smagane deszczem i wiatrem, kiedy ciemna postać zręcznie przechodzi między grobami. Słońce zaszło już dawno temu, teraz wszystko jest pogrążone w ciemności, a kamienne mogiły wydają się być przyczajonymi w mroku kreaturami. Zwiędłe kwiaty, spalone znicze i liście na marmurowych płytach wyglądają jak ślady z zupełnie innego życia, które już dawno zostało zapomniane. Jednak teraz, w nocy, przywołują tylko niezwykły smutek, że pamięć o tych, którzy odeszli, uleciała już dawno temu, zastąpiona przez nieznaczące symbole i fałszywą pamięć.
W powietrzu czuć charakterystyczny zapach wilgotnej ziemi i stęchlizny, zapach śmierci, roznoszony przez porywisty wiatr. Jednak on lubi ten zapach. Wypełnia nim swoje płuca i krew, podczas gdy jego palce mimowolnie zaciskają się na nieistniejącej rękojeści. Jego instynkt każe mu mieć się na baczności za każdym razem, kiedy ten aromat wypełnia powietrze. Oznacza polowanie, niebezpieczeństwo. Po kilku minutach szybkiego marszu w końcu znajduje cel swojej podróży. Ów szary, zwyczajny nagrobek pewnie nie wyróżniałaby się niczym od reszty grobów, gdyby nie masywna ilość wciąż świeżych kwiatów i dogasających zniczy. Staje w miejscu, wbijając wzrok w ziemię pod swoimi stopami, tak jakby w każdej chwili mogli z niej wyjść zmarli i zacisnąć swoje zimne dłonie na jego kostkach.
W jego błękitnych oczach nie widać żadnych emocji, są tak samo nieruchome i chłodne jak te marmurowe posągi, smętnie zwisające nad grobami. Sięga powoli do kieszeni i wyjmuje z niej jeden mały przedmiot, lśniący w bladym blasku księżyca.
Trzyma go kurczowo w pięści, bo wie że wyrzucenie go oznacza zerwanie z jakimś etapem jego życia, który chciał od tak dawna zapomnieć. Jednak ludzki umysł ma to do siebie, że zapomina ulotne i przyjemne rzeczy, a te straszne i traumatyczne zachowuje najlepiej, aby nigdy nie popełnić tych samych błędów.
Stopniowo rozluźnia ucisk, pozwalając aby łańcuszek powoli przelewał się między jego palcami, nieuchronnie zmierzając ku ziemi. Nagle gwałtownie wpycha rękę do kieszeni i bierze głęboki wdech. Z jego ust wydobywa się krótki chichot, nienoszący w sobie jednak ani grama radości, po chwili urywa się tak gwałtownie jak zaczął. Opuściwszy głowę na klatkę piersiową, pogrąża się w swego rodzaju transie, lekko kiwając się na boki i szepcząc pod nosem niezrozumiałe słowa, zagłuszane przez wiatr. Emocje przelewają się przez jego pokryty bliznami umysł, jedna za drugą, raz jego twarz wykrzywia bólem, zaś w kolejnej gości na niej uśmiech. Jednak stan ten nie trwa długo; mężczyzna gwałtownie napina wszystkie mięśnie i bierze głęboki wdech, a jego twarz ponownie staje się nieruchomym kamieniem, nie wyrażającym żadnych emocji. Odwraca się na pięcie i odchodzi powoli w stronę bramy, odprowadzany urojonymi szeptami zmarłych i ukrytymi w głębi umysłu wyrzutami sumienia. Kiedy przechodzi pod metalowym łukiem bramy wejściowej, przypadkowy promień księżyca rzuca światło na jego dłoń, w której błyszczy chłodna stal. Tkwiący w jego umyśle drapieżnik znowu się obudził i musi zostać zaspokojony.


Robert Williams zdecydowanie nie mógł zaliczyć dzisiejszego dnia do udanych. Jego szef, zarozumiały czterdziestolatek z wyraźną nadwagą, nie dość że kazał mu zostać po godzinach, to jeszcze do tego zapłacił zaledwie połowę sumy przewidzianej za pozostanie w pracy nieco dłużej. Jakby tego było mało, jacyś idioci musieli w siebie wjechać na międzystanowej, więc droga wylotowa z pobliskiego miasteczka była zupełnie zakorkowana, przez co przyjazd mężczyzny do domu opóźnił się o prawie dwie godziny. Jednak ostatni, dobijający cios został mu zadany, gdy jego żona zadzwoniła do niego z prośbą, aby ten zrobił duże zakupy, bo lodówka w kuchni zaczęła już świecić pustkami. Nie było na świecie drugiej takiej rzeczy, której Robert nienawidził bardziej, niż wydawanie ciężko zarobionych pieniędzy, toteż jego humor ostatecznie sięgnął dna. Trudno zatem sobie wyobrazić jego irytację, gdy jadąc po zmroku boczną, rzadko uczęszczaną drogą, zauważył jakiegoś człowieka, stojącego na samym środku jezdni jakieś sto metrów od jego samochodu. Z całej siły wdepnął pedał hamulca w podłogę, rozległ się pisk metalu i odgłos opon szurających po asfalcie. W końcu auto zatrzymało się z niemałym trudem, szarpiąc i sapiąc wyrażało swoje zirytowanie nagłym hamowaniem, powietrze wypełnił aromat spalonej gumy. Siły fizyki z całej siły wepchnęły Roberta w objęcia pasów bezpieczeństwa, a jego głowa poleciała gwałtownie do przodu. Ów człowiek na jezdni nie poruszył się ani trochę, nawet gdy samochód zatrzymał się zaledwie kilka metrów od niego, ustawiony lekko pod kąt.
Gdy mężczyzna za kierownicą otrząsnął się z początkowego szoku, poczuł fale złości napływającą do jego świadomości. Co sobie myślał tamten facet, przecież wszedł praktycznie pod koła jego auta! Zirytowany otworzył okno i zawołał:
- Hej ty! Złaź z drogi, to niebezpieczne!
Jednak osoba stojąca na środku czarnego asfaltu bynajmniej nie poruszyła się ani o centymetr, dalej blokując przejazd. Mężczyznę ogarnęło zmieszanie: nie miał pojęcia co powinien teraz zrobić, odjechać czy może zagadać i spróbować pomóc nieznajomemu. Miał także okazje nieco lepiej przyjrzeć się żywej blokadzie na drodze. Chłopak był ubrany w czarną, cienką kurtkę, spod której wystawał kaptur niegdyś białej bluzy, niechlujnie naciągnięty na głowę. Długie, sięgające prawie do ramion ciemne włosy zupełnie zasłaniały jego twarz, skierowaną ku ziemi. Jedna ręka zwisała w bezwładzie, podczas gdy druga była ukryta w kieszeni kurtki. Stał zupełnie nieruchomo, z głową opadającą w dół, niczym posąg. Mężczyzna westchnął głęboko, po czym wiedziony niepodszytą strachem ciekawością wysiadł z samochodu. Jednak z każdym krokiem w stronę nieznajomego zaczęło go ogarniać coraz więcej niepewności. Cisza otaczająca chłopaka wydawała się mroczna i niespokojna, pomimo jego spokojnej, rozluźnionej sylwetki. Był bardzo wysoki i chudy, górował nad Robertem prawie o głowę i chociaż miał ją opuszczoną w dół, można było poczuć bijące od niego poczucie wyższości.
- Halo? Jak ma pan na imię? - głos kierowcy był niepewny i przestraszony - Dobrze się pan czuje? Może zadzwonić po pomoc? - dodał na jednym oddechu.
- Nie trzeba.
Robert poczuł jak przez jego ciało przechodzą, jeden po drugim, zimne dreszcze strachu. Głos nieznajomego był chropowaty, lekko zagłuszony, ale jednak lekko melodyjny i spokojny, przez co brzmiał dość upiornie.
- Jak masz na imię? - mężczyzna powtórzył swoje pytanie, teraz jednak cała jego pewność siebie gdzieś uciekła, pozostawiając go samego, w tej dość niezręcznej sytuacji.
Chłopak lekko przekrzywiło głowę w lewo.
- Mam na imię Jeff.
Wszystko co pózniej nastąpiło, stało się zaledwie w ułamku sekundy, ale dla biednego, nieświadomego mężczyzny było to niczym seans w zwolnionym tempie. Jeff gwałtownie wyciągnął ukrywaną do tej pory dłoń, w blasku samochodowych reflektorów zabłysła stal. Obrócił się gwałtownie w stronę mężczyzny, biorąc jednocześnie głęboki zamach i z całej siły wbił ostrze w udo mężczyzny, tym samym uniemożliwiając mu poruszanie się. Potworny ból przeszył całe ciało Roberta, kiedy ten uderzył o asfalt, promieniując falami i wyciskając z jego ust skomlenie. Jego serce waliło jak oszalałe, czuł jak jego dłonie zaczynają się pocić z wysiłku pozostania przy życiu. Ciemna, lepka krew powoli opuszczała jego ciało, parując w świetle reflektorów na czarnym asfalcie. Chłopak podszedł do niego szybkim krokiem, po czym przewrócił go na plecy, wywołując kolejną falę bólu. Był dość rozśmieszony widokiem tego nędznego robaka, wijącego się u jego stóp, resztkami sił szepczącego błagania o litość. Ukucnął przy nim i odgarnął włosy z twarzy. Oczom Roberta ukazała się najpaskudniejsza twarz, jaką kiedykolwiek miał okazje oglądać. Czerwona, miejscami pokryta białymi plamami, przeorana bliznami wyglądała jak postać z horroru, na której widok dzieci zasłaniają oczy pościelą, a przez następne kilka dni starają się wyrzucić jej obraz z głowy. Jednak najgorsze były oczy, błękitne niczym ocean, roześmiane, nie wyrażające żadnych emocji oprócz pogardy i rozbawienia całą sytuacją. To nie były oczy normalnego człowieka. To były oczy szaleńca.
- Widzisz, mój drogi, życie jest bardzo ciężkie. Pełne chaosu, nieuporządkowane - zaczął Jeff - Pozbawione sensu. Dlatego powinieneś się cieszyć, że miałeś okazję się od niego uwolnić, a do tego z mojej ręki, ręki Jeffa The Killera. Zapamiętaj to imię. Ale na razie idź spać.
Zamilkł, a po chwili wyraz jego twarz zaczął się gwałtownie zmieniać. Z obojętności przeszedł w złość, ze złości w smutek i tak dalej. Trwało to prawie minutę, podczas której mężczyzna leżący u jego stóp znalazł się na skraju wykrwawienia. W końcu Jeff zamarł.
- Tak, idź spać. Idź spać - wyszeptał, po czym uniósł rękę po raz ostatni.


Było jeszcze bardzo wcześnie rano, gdy samochód należący do Roberta Williamsa stopniowo zbliżał się do granicy stanu Georgia, tocząc się w kierunku Greensboro. Okno było uchylone, powietrze wpadało do środka kabiny, niosąc zapach świeżości i lekko rozwiewając kruczo czarne włosy kierowcy. W radiu mówili o znalezieniu przy drodze zwłok bestialsko zamordowanego dorosłego mężczyzny, ale z chwilą gdy samochód minął znak graniczny stanu, radio ucichło, a zamiast wiadomości z Georgii zaczęła nadawać stacja radiowa stanu Karolina Północna. Chłopak za kierownicą uśmiechnął się szeroko, bowiem czuł się wolny jak nigdy. Teraz mógł w spokoju kontynuować swój plan.

sısɹɐɥʇɐʞWhere stories live. Discover now