Rozdział 22

2.2K 133 10
                                    

Rozdział 22

 

Nigdy nie sądziłam, że stęsknię się za tym miejscem. I za dłonią na moim ramieniu, która w tej chwili je gładziła, w próbie uspokojenia. Nie żeby to coś dawało, wciąż miałam ochotę skreślić z mojej listy osób do zabicia pewną nędzną łajzę. Ale nie mogłam, bo ktoś mi przerwał.

- Dobra, no, już przestań. Nie będę uciekać, bo i tak mnie złapiesz. – prychnęłam i zaczęłam mordować, Bogu ducha winne, drzwi. Pewnie i tak wysłuchały się w swoim życiu wystarczająco wiele jęków Fletchera.

Ugh, że też jeszcze nie poszły na terapię. Ja dawno bym już trzasnęła drewnem i potuptała na kozetkę.

- Uważaj, bo ci uwierzę. Mam nakaz z góry. – przewróciłam oczami i przeklęłam w myślach Jace’a. Znalazł się cholerny samarytanin. Najchętniej zrobiłabym teraz z niego ludzką piniatę i patrzyła, co wypadnie pierwsze – nerka czy jelito. O mózgu i sercu nie mówię, bo, o ile je posiada, to w wielkości ziarna grochu, byleby nie wykitował. Ale w sumie zabawnie byłoby zobaczyć Jace-ośmiornicę. Może nawet te przewody pokarmowe by podskakiwały jak galaretka.

- Nie morduj w myślach mojego brata, bardzo cię proszę. – ponownie prychnęłam, kiedy drzwi do gabinetu się otworzyły. Flecher nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem, jedynie odprawia Lucy ruchem głowy.

Z westchnieniem człapię za dyrektorek, który nie był łaskaw puścić mnie pierwszej. Siadam na tej cholernie nie wygodnej, skórzanej kanapie, z dala od Jace’a, i zaczęłam mruczeć pod nosem słowa, których nie rozumiałam. Poczułam, jak kanapa się trzęsie, więc rzuciłam ukradkowe spojrzenie na Wildera, którą trząsł się od powstrzymywanego śmiechu. Jasne, ja tu jestem sądzona jak morderczyni, a ten rży.

- Prawie jak trzy miesiące temu, co? Choć tym razem staliście się partnerami w zbrodni. – Uuu, facet, ale poleciałeś z humorem. Uważaj, bo jeszcze Jace na to poleci i wylecicie razem do Vegas, żeby się chajtnąć. Rzygam tęczą, mdleję jak dinozaur.

Razem z Wilderem siedzimy cicho, jednak po dłuższej chwili ciszy odchrząkuję.

- Na swoją obronę powiem, że byłam…

- Napastowana? Już to chyba kiedyś słyszałem… jak pan myśli, panie Wilder?- Mam ochotę wbić mu palce w oczy, ale wydaje się być to zbyt obrzydliwe. Może jednak on zostanie moją osobistą piniatą. Zacznę od jego genitaliów. Pewnie nie będzie z tym dużo roboty, ale lepsze to, niż nic.

- Panie F. – podkreśliłam znienawidzony przez niego skrót. – Jace mnie napastował i sądzę, że teraz to potwierdzi. – spojrzałam na niego z wyczekiwaniem, ale ta wszawa łasica jedynie wlepiała we mnie te swoje zielone, rozbawione oczy. Gardzę nim całym swoim pospolicie zajebistym jestestwem. – Wilder. – warknęłam ostrzegawczo.

To nie tak, że przez ostatnie trzy dni coś drastycznie się między nami zmieniło, ale, zdaniem Lucy i Jace’a, dostałam błogosławieństwo od ich ojca.

Allelujah!

Moja radość była ogromna, czułam, jakbym mogła utopić się w wodopoju w trakcie awarii wodociągów. Nie narzekam, wiadomo, Lucy była cudowna, choć miała wady. Była uparta niemal tak, jak ja. Nie udało się mi z niej wyciągnąć, gdzie się podziewali przez ostatnie trzy tygodnie, ani dlaczego wyjechali. Zresztą, Jace nie był lepszy, on jedynie tajemniczo się uśmiechał i odchodził. James Bond – wersja dla masochistów.

Ale mogę się pochwalić tym, że Lu nie udało się do tej pory wcisnąć mnie w swoje wymyśle falbanki i tego typu słodko-mdlące, dziewczyńskie rzeczy, choć próbowała też siłą. Boo-yah, bitches.

Blind faithWhere stories live. Discover now