ROZDZIAŁ II

10 1 0
                                    

- Coo?! Chcesz mi powiedzieć, że to mój syn?
Dom sołtysa zbudowany był z drewna. Znajdował się pośrodku Praecelty, wznosząc się lekko ponad innymi budynkami. Nie na tyle, żeby był jakoś imponująco wielki w porównaniu do nich, lecz na tyle, żeby wyróżniał się spośród nich. Był to dwupiętrowy budynek, otoczony trzema średniej wielkości oknami z każdej strony. Pełnił zarówno funkcję administracyjną, jak i był domem dla sołtysa i jego rodziny. Podłogę, zwykle nieskazitelnie czystą, pokrywały teraz resztki zaschniętej krwi, której źródłem pochodzenia było bezwładne ciało, rozłożone na stole.
-Owszem, nie miałem nawet okazji, by go uratować. Być może gdybym został wezwany dzień wcześniej...-zastanowił się Falibor.
- DZIEŃ WCZEŚNIEJ?! GDYBYŚ BYŁ TAK ŁASKAWY, BY RUSZYĆ SWÓJ LENIWY ZAD I PRZYJECHAĆ NA WEZWANIE OD RAZU, TA HISTORIA MOGŁABY MIEĆ ZUPEŁNIE INNY FINAŁ! ALE NIE, NASZEMU DROGIEMU, LENIWEMU ŁOWCY NIE ZECHCIAŁO SIĘ JECHAĆ DO TAKIEGO ZADUPIA OD RAZU! W KOŃCU W KARCZMIE BYŁO DOBRE, ŚWIEŻO UWARZONE PIWO I PIECZONY DZIK NA KOLACJĘ! NIC CI NIE DAM! NIC! CIESZ SIĘ, ŻE...
Nie dokończył. Nawet nie zauważył momentu, gdy Falibor wstał i przyłożył mu długi na łokieć myśliwski nóż tuż nad jabłkiem Adama.
- Rozumiem, że dopada pana rozpacz po tak wielkiej stracie, jednak apeluję, aby nie zapominał pan z kim ma do czynienia, panie Cowdes. Jestem według wielu najlepszym łowcą w Vindrii, a zdaniem zdecydowanej większości najlepszym w zachodniej części kraju. Jestem też co prawda niższy od pana rangą, lecz mam znajomości, o których w życiu się panu nawet nie śniło. I choć trudnię się zabijaniem potworów, spod mojego ostrza i łuku padł niejeden mężny wojownik. Nie warto mnie obrażać. Teraz może opowiem, jak sytuacja wyglądała z mojej strony - kontynuował, nie ściągając noża z gardła przerażonego sołtysa - Otóż, gdy zasiadłem przy swoim stole w karczmie w wieczerzy przeszkodziło mi dwóch chłystków. Dowiedziałem się, że w waszej wsi grasuje przeogromna hybryda wilkołaka, smoka i świnki morskiej. Gdy wysłuchałem opowieści do końca, dotarła do moich uszu wiadomość o porwaniu pańskiego syna, co uznałem za wiarygodną wiadomość. Na pańskie szczęście, postanowiłem wybrać się tu. Skompletowałem sprzęt w ekspresowym tempie, choć i tak zajęło mi to cały dzień. Rano, niewypoczęty, wsiadłem ma konia i pognałem do Praecelty, aby wywiedzieć się, cóż to za stwór grasuje w okolicy. Ryzykując życie, podjąłem się próby ubicia nieznanego mi, ani prawdopodobnie żadnemu innemu łowcy gatunku jaszczółki. A co do kolacji, mi lepiej jest chyba przygotowywać się na taką misję z pełnym żołądkiem, niż potem głodować w lesie i być osłabionym w walce, nieprawdaż?- zakończył swój wywód Falibor.
- Tak...panie - odpowiedział Cowdes.
Nie uszedł uwadze łowcy fakt, iż nie zwracał się do niego już per „ty".
- Nie wykonałem zlecenia w pełni, więc chciałem domagać się jedynie gwarantowanych pięćdziesięciu wekarów. Taka była umowa, czyż nie? Jednak po takim zachowaniu postanowiłem zainkasować trochę więcej, ze względu na obrazę mojej osoby. Poproszę więc o dwieście pięćdziesiąt wekarów.
-Ile?! - pisnął sołtys.

- Dwieście pięćdziesiąt. Ale już. Bo inaczej przekonamy się, na ile dobrze naostrzyłem mój nóż.
- Tak...panie - sołtys nie mógł wydusić z siebie nic więcej, wciąż był w szoku po nagłej zmianie zachowania Falibora - Oto pieniądze.
Wyjął z kieszeni sakiewkę i podał łowcy. Ten, po przeliczeniu, odjął nóż od gardła Cowdesa. Ten odetchnął z wyraźną ulgą.
- Dziękuję - mruknął i wyszedł z domu.
Wsiadł na konia i skierował się do bramy północnej. Poczuł, że nagle opuszcza go kipiąca jeszcze przed chwilą złość. Jeszcze przed chwilą był niemalże skłonny do przeszycia gardła tego człowieka. Zbladł. Był bardziej zaskoczony tym, co uczynił, niż sam sołtys. Zbliżając się do bramy krzyknął do strażników, aby jej jeszcze nie zamykali. Niemądrze było wyjeżdżać zza bezpiecznych, choć drewnianych obwarowań, jednak Falibor chciał opuścić Praeceltę tak szybko, jak tylko mógł. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Chciałby móc cofnąć czas, aby odwrócić bieg wydarzeń. Wtedy prawdopodobnie ten młody człowiek by żył... Dlaczego tak go potraktował? Przecież nigdy coś podobnego nawet nie przeszło mu na myśl. To, co uczynił było zwyczajną kradzieżą i szantażem...
Po kilku godzinach jazdy rozbił obóz i rozpalił ognisko. Długo nie mógł zasnąć. Pustym wzrokiem obserwował rozgwieżdżony nieboskłon. Zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Prości ludzie wierzyli, że po śmierci ludzka dusza staje się jednym z owych błyszczących punkcików na niebie. Falibor miał nadzieję, że to nie jest prawdą. Nie zniósłby wzroku tego poszarpanego chłopca, przeszywającego go co noc...
- Co się ze mną dzieje? - zapytał jodły, przy której rozstawił namiot. Nie odpowiedziała.

Dwa światy Where stories live. Discover now