ROZDZIAŁ VI

6 0 0
                                    

- Możesz mi wreszcie wyjaśnić, gdzie idziemy?
- Nie. - warknął Semirad. Miał już dość ciągłego stękania chłopca. I pomyśleć, że to niewolnik! A zachowanie ma jak paniczyk. Jego zachowanie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Widać było, że chce jak najszybciej się z nim rozstać i pójść własną ścieżką. Ciągle miał wrażenie, że kapłan ma wobec niego wrogie zamiary. A kapłan był już tym bardzo zirytowany. Nie, nie chciało mu się być odpowiedzialnym za los chłopaka, jednak poczuwał się do tego. Skoro już uratował mu życie, nie powinien był zostawiać go na pastwę lasu. Stracił swojego pana, a więc jedyną osobę, która, choć mogła nim pomiatać, dawała mu pożywienie i nocleg. Semirad postanowił wziąć go pod opiekę, przynajmniej do momentu znalezienia mu jakiegoś miejsca. I chociaż ten chłopak nie chciał nawet nic o sobie powiedzieć, to kapłan uparcie trwał przy nim. Poza tym, to w jakiś sposób ten chłopak go intrygował. W równym stopniu, co irytował...
- Doszliśmy do tego miasta, więc chyba możemy się rozejść.-zasugerował chłopak-Pójdziemy obaj, każdy w swoją stronę.
- Oczywiście. Możemy. Już w tym momencie możesz sobie ode mnie pójść.
Brennus uniósł brwi. Nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo.
- Zanim jednak to zrobisz odpowiedz mi, proszę, na jedno pytanie. Co dalej? Masz swoją „wolność"- Semirad naznaczył to słowo szczególnie ironicznym tonem - i co masz zamiar zrobić dalej? Znajdziesz sobie pracę? Już to widzę, te tłumy rzemieślników krzyczących „Tutaj, tutaj przybłędo, u mnie będziesz żył najlepiej jako czeladnik!". Nie, mój chłopcze. Jeśli nie zginiesz w ciągu kilku dni żebrząc o jedzenie, to będzie cud.
Brennus słuchał go z uwagą, po raz pierwszy od wielu dni. Przemowa trafiała do niego. Wcześniej, pomimo swoich przejść, wciąż nie rozumiał, że naprawdę nie ma wielkich szans sam.
- Na co czekasz? Czy nie podjąłeś już decyzji?
- Podjąłem. Idę z tobą.-odparł chłopak.
W ciągu godziny przeszli do centrum Ghoranu. Budynki na obrzeżach miasta nie robiły wrażenia, lecz te tutaj sprawiały, że Brennus co chwila musiał przystanąć, aby je obejrzeć dokładniej. Nie były one, jak te z obrzeży, zrobione z gliny i mułu. Ich zdobione wejścia wręcz biły w oczy przepychem. Poprzez uchylone drzwi niektórych z domów można było zobaczyć marmurowe posadzki, mówiące wprost: „Tu mieszka ktoś obrzydliwie bogaty". Chłopak, zachwycony cudami architektury, wydawał się dławić wszechobecnym przepychem, co łatwo można było stwierdził obserwując jego szczękę, raz po raz opadającą na widok kolejnych widoków.
Semirad patrzył ukradkiem na zachwyt chłopaka, chłonącego każdy metr pięknych domów z bogatej dzielnicy. „Gdybyś tylko wiedział, na czym tak wzbogacili się ci ludzie, nie byłbyś taki rozanielony", pomyślał. Nie zamierzał jednakże psuć mu humoru uświadamianiem go. Przyjdzie jeszcze na to czas.
-Jesteśmy na miejscu- stwierdził po chwili marszu.
Stali przed dębowymi, mocnymi drzwiami. Pięknie wykończone, z niewielką ilością ozdób w postaci rzeźbionych w drewnie zawijasów, zachwycały prostotą i eleganckością, tak przeciwną do przepychu sąsiednich konstrukcji. Drzwi osadzone były na mocnych zawiasach, przytwierdzonych do kamiennej ściany domu, czy raczej rezydencji. Nie, rezydencja była zbyt mocnym słowem, w porównaniu do reszty budynek prezentował się raczej zwyczajnie, jeśli można w jego przypadku użyć takiego słowa. Ta dzielnica krzyczała: „Jestem rajem! To ja, spełnienie waszych najskrytszych marzeń o dostatnim życiu, przybywajcie!". Dom, przed którym stali, był swojego rodzaju buntem przeciw wszędobylskiemu ostatencyjnemu bogactwu, on mówił spokojnym tonem: „Mniej znaczy więcej. Minimalizm i prostota, ot co. Prawdziwa elegancja zawsze zwycięży kicz, drodzy panowie."
Kapłan zastukał w drzwi kołatką rzeźbioną na kształt lwiej głowy. Rozległ się głuchy, rytmiczny stukot.
- Kto tam? - zapytał nerwowy głos.
- To ja, Semirad, twój stary druh i kompan, pamiętasz?
- Ahh... To ty. Wybacz zdenerwowanie, nie spodziewałem się gości w tych dniach. Pamiętam, pamiętam, a jakże! Nasze wspólne wyprawy na granicę Renu i Vindrii, to były czasy...
- Będziemy tak stać i wspominać., czy może podyskutujemy wewnątrz? Jestem, przyznam, trochę zmęczony.
- Tak, tak, oczywiście...
Po dłuższej chwili oczekiwania drzwi powoli, powoli uchyliły się lekko. Z nowo powstałego otworu wysunęła się łysa głowa mężczyzny. Miał około pięćdziesięciu lat, ciężko było określić dokładnie jego wiek z powodu ziemistej cery oraz zapadniętych, podkrążonych oczu, zupełnie jakby jego sen nigdy nie był systematyczny. Oczy te jednak bystro spoglądały na przybyszów mądrym, przenikliwym i... zmęczonym spojrzeniem.
- Widzę, że nasze towarzystwo będzie większe, niż z początku zakładałem – stwierdził spokojnym głosem, patrząc na Brennusa.
Ruchem ręki zaprosił ich do środka. Weszli do przedpokoju, w którym to po zamknięciu drzwi zapadłaby niemalże całkowita ciemność, gdyby mroku rozjaśniały świece wiszące w kandelabrach na ścianach. Wokoło roznosiła się woń topiącego się wosku i dymu. Semirad poczuł jak znużenie daje o sobie znać, jak jego uczy same się kleją do snu... -Co cię do mnie sprowadza, przyjacielu?- ze słodkiego otępienia wyrwał go głos gospodarza, otwierającego drzwi do pokoju gościnnego.
- Może najpierw usiądźmy i odetchnijmy troszkę - zaproponował Semirad.
- Oczywiście. Zechcesz się może czegoś napić? Wina, cydru, piwa? Może kawy? Naprawdę świetny napój. Tylko okropnie gorzki jak nie posłodzisz.
- W takim razie poproszę tej...
- Kawy- dokończył gospodarz.
Semirad po raz pierwszy od dawna miał okazję napić się czegoś innego, niż woda, która, choć orzeźwiała i była niezbędna do przeżycia, nie miała sama w sobie wielu walorów smakowych. Poczuł, jak jego kubki smakowe domagają się spróbowania owego napoju jak najszybciej.
- Zostań w przedpokoju, chłopcze- przykazał.
- Przyniosę mu wody- usłyszeli głos zza ściany.
W ciągu paru dłuższych chwil zjawił się gospodarz w rękach niosąc dwa dzbanki, jeden z wodą, drugi, parujący, jak domyślał się Semirad, to ten z kawą. Postawił jeden na stoliku w przedpokoju, drugi ło w przyniósł do pokoju. Niedługo potem pojawiły się porcelanowe filiżanki. Brennus dostał zwykły gliniany kubek.
Zatrzasnęły się drzwi oddzielając chłopca od dwóch druhów.
- Semirad!
- Radosław!
Mężczyźni rzucili się na siebie i zwarli w potężnym uścisku.
- Kopę lat! Ale żeś się zmienił! Pamiętam ciebie jeszcze jako gołowąsa, młodego zapaleńca chcącego podbić świat! A teraz stoisz przede mną jako prawdziwy, trochę obdarty, ale prawdziwy kapłan! Niech mnie licho!
- Nie minęło wcale tak wiele czasu! Ale ty też się zmieniłeś, Radosławie. Zmarniałeś. Choryś może? - Nic takiego. Przepracowanie i tyle.
- Powiedz mi, co takiego cię do mnie sprowadza?
- Los, Radosławie. Czysty los, o kształcie tego wątłego chłopca, który siedzi w przedpokoju...
- ...i chyba właśnie nas podsłuchuje-dokończył zdanie Radosław.
Zza uchylonych drzwi wychylał kawałek ciekawskiej twarzy próbującego zamaskować swoją obecność Brennusa. Plan jednak spalił na panewce. Nawet nie ukrywał zawiedzenia, że został wykryty. Chłopak, z rękami skrzyżowanymi na ramionach został odprowadzony do innego pokoju, który został zamknięty na klucz. Radosław popatrzył na przyjaciela z lekkim uśmiechem.
- Coś psotny ten twój los. Zdaje mi się, że nie będziesz się z nim nudził powiedział, idąc w kierunku salonu.
- Taaak, to pewne. Ale ja właśnie w tej sprawie. Jak widzisz, mój obecny stan nie sugeruje, że można się ze mną szwędać. Nie mogę po prostu z nim dalej iść. Ale nie mogę też go zostawić samemu sobie. Sam wiesz, jakby skończył w tym rejonie.
- To paskudne miejsce – zgodził się Radosław - Ale nie sposób zaprzeczyć, że tutejsi możni są naprawdę bogaci dzięki handlowi niewolników.
- Nie przeszkadza ci to?
Przez chwilę pytanie wisiało w powietrzu, jakby potrzebowało czasu, aby przebić się przez woń dymu ze świec i kominka. Radosław usiadł w fotelu i podparł podbródek łokciem, patrząc przed siebie.
- Po prawdzie, stwierdzenie, że przyzwyczaiłem się do tego byłoby sporym nadużyciem, ale nauczyłem się to tolerować. Gdy już się przełknie gorycz, zauważa się zalety mieszkania tu. Choćby to, że nie można narzekać na brak pracy. Przychodzili tu do mnie w sprawach najprostszych, takich jak przetłumaczenie wiersza z elfickiego, przez nieco trudniejsze, takie jak wymyślenie szyfru do pisania z kochankami po wystosowanie wiadomości dla posłów...
Semiradowi zdawało się, że w głosie przyjaciela pobrzmiewa lekki zawód.
- To do ciebie niepodobne! Zawsze głodny przygód i kolejnych historii, bojownik o równość i sprawiedliwość, teraz osiadł w Ghoranie, mieście handlu niewolnikami, i rozwiązuje banalne sprawy szlachty! Gdzie się podział Radosław, którego znałem? Chyba, że...Masz jakiś dobry powód, żeby tu mieszkać, prawda?
Przyjaciel uśmiechnął się.
- A i owszem, drogi kolego kapłanie.
Wstał z fotela i podszedł do drzwi stojących po jego lewej stronie. Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił w zamku. Drzwi powoli zgrzytnęły, po naciśnięciu klamki otworzyły się i oczom Semirada ukazał się gabinet z mnóstwem pergaminów na biurku znajdującym się na środku pomieszczenia. Wokół niego stały regały z księgami o najróżniejszych tytułach, w języku elfickim i starej mowie, w języku krasnoludów, których już dawno nikt nie widział, kapłanowi wydawało się nawet, że przed oczami mignęła mu oprawiona w ludzką skórę księga w języku trolli.
- Piękny zbiór, prawda? – tym razem w głosie Radosława słychać było dumę – Nawet nie wiesz, jakie skarby mogą skrywać się na strychu u różnych ludzi. Czasem dawali mi je za rozwiązanie jakiejś błahej sprawy, uważając, że nie są wiele warte. Te zwoje, pergaminy, to skarbnica wiedzy sprzed nawet dwóch tysięcy lat! Nawet teraz muszę przyznać, że przebrnąłem jedynie przez niewielką ich część.
Semirad patrzył na zakurzone zbiory z podziwem. Gabinet nie był wcale wielki, jednak potrafił pomieścić ogromną ilość wiedzy. Zapewne za regałami czaiły się kolejne, zakryte prze te pierwsze. W Zakonie Słońca z pewnością przyjęliby z otwartymi ramionami całą tę bibliotekę.
- ...dawne pisma, alfabety, podręczniki opisujące nową dla nas wiedzę matematyczną, przyrodniczą, stare wierzenia i legendy! – wyliczał Radosław – Zbierałem je przez lata!
Kapłan rozumiał jego ekscytację. Dla kogoś takiego, jak Radosław, takie znaleziska były niczym diamenty.
- ...już teraz mam ich tyle, że gdyby nie Bernold, mógłbym tu żyć do...
Urwał. Semirad popatrzył na niego pytającym wzrokiem. Radosław zacisnął lekko wargi i zmarszczył brwi, robiąc całkiem zabawną dla kapłana zrezygnowaną minę i popatrzył na pergaminy na biurku. W końcu odwrócił się w jego kierunku.
- Nie chcę cię męczyć moimi problemami. Zrobiło się dość późno. Musisz być zmęczony po takiej podróży, a pewnie nie masz gdzie przenocować. Przygotuję ci posłanie. Chłopak może spać w tamtym pokoju.
Semirad dostał pokój na pierwszym piętrze. Pomieszczenie było ładnie umeblowane, jak przystało na kevoskie zamiłowanie do estetyki: na podłodze leżał dywan w fantazyjne wzory, na którym stał stolik i dwa drewniane krzesła z wyciętymi pięknymi roślinnymi motywami oparciach. Obok niego stał regał z różnymi książkami, po które później sięgnął kapłan, aby zmęczyć oczy przed snem. Wśród nich były ballady o elfickich kochankach i przeróżne opowieści o dawnych bitwach pomiędzy Kevos a Vindrią. W rogu stało duże łóżko, przykryte białą, miękką pościelą. Słowem, luksusy, jakich nie zakosztował od dawna. Po przeczytaniu kilku cienkich książek zgasił świeczkę i zamknął oczy, przykrywszy się pościelą. Mimo zmęczenia po takiej ilości nowych przygód, czekał jeszcze długo, zanim mógł oddać się w objęcia nieświadomości.

__________________________________________________________________________________

Był na pustej łące, rozciągającej się aż po horyzont. Dookoła rosła bladozielona trawa, poruszana przez podmuchy nieustannego wiatru. Poza nią nie było tu żadnej roślinności, a jednostajny krajobraz ciągnął się w nieskończoność. Nie było słońca, lecz niebo nie było ciemne. Bo raczej...szare. Płynęły po nim mieszające się ze sobą chmury, mieszając się na górze z dymem i pyłem. Kapłan stał z podartą szatą, targaną przez wiatr, patrząc w dal, próbując dostrzec jakikolwiek promień światła na horyzoncie. To miejsce nie przypominało żadnego mu znanych, było całkowitą abstrakcją, każde źdźbło trawy zdawało się przeczyć logice, wyginając się na przeróżne strony, niezależnie od wiatru. Jedynie ziemia była taka, jak być powinna, twarda, jednocześnie uginająca się lekko pod bosymi stopami, stanowiła swojego rodzaju pomostem pomiędzy rzeczywistością, a tym światem. Nie wiedział, ile czasu już tu stoi, ani czy czas w ogóle tu istnieje. Zimno nie doskwierało mu ani mniej, ani bardziej, od kiedy tu był, zupełnie jakby nawet zmiana temperatury była tu niemożliwa. Bezczynność popchnęła go w końcu do tego, żeby ruszyć przed siebie. Powoli szedł przez polanę, nie mając żadnego punktu odniesienia. Uporczywie patrzył w przestrzeń, gdzie ziemia łączyła się z niebem, z nadzieją, że ujrzy cokolwiek, co złamie tę przeklętą monotonię. Szukał długo, nie wiedząc, gdzie i jak długo już idzie. Nie szukał ze spokojem, ale też nie ze zniecierpliwieniem. Nie bolały go nogi, ani nie czuł się głodny. Nie czuł się znużony ani zdenerwowany. Nie czuł strachu. Nie czuł nic. Jego emocje zastąpiła pustka. I wtedy zrozumiał – ten świat był martwy. Jakby czekając na to stwierdzenie, nagle w oddali pojawił się czarny kształt. Kapłan zaczął iść w jego kierunku, a w miarę zbliżania się do niego, kształt stawał się coraz wyższy i wyraźniejszy. Wreszcie gdy do niego doszedł, jego oczom ukazało się w całej okazałości duże, czarne drzewo. Było bezlistne, za to miało mnóstwo suchych gałęzi, wiszących bezradnie z konarów. Kapłan obszedł je dookoła, uważnie się mu przyglądając. Poznał, że to była wierzba. Wierzba bardzo stara, bardzo zdeformowana, a najbardziej ze wszystkiego - przygnębiająca. Wiatr nie przestawał dąć, poruszając gałęziami, które bujały się monotonnie. Jedna z nich wygięła się w kierunku kapłana, niczym wyciągnięta ręka. Na jej końcu wisiała czarna narośl. Jej czerń była tak mocna, że wyróżniała się nawet na tle drzewa. Powietrze zadrgało. Zaintrygowany kapłan wyciągnął rękę, aby ją zerwać. Powoli wyciągnął rękę w jej kierunku. Obdarty rękaw szaty zwisał z jego ręki, kiedy wyciągał ją coraz wyżej. Jego palce powoli zbliżały się do tajemniczego tworu, a w miarę gdy były coraz bliżej, powietrze zdawało się drgać mocniej i mocniej. Już niemalże dotykał upragnionego celu, czuł, jak wiatr wyje, a gałęzie tańczą wokoło, chłonąc tę szaloną scenę...Wiatr dął w otwory w drzewie, gałęzie poruszały się rytmicznie, ulegając jego sile. Już prawie jej dotykał... Wyciągnął palce jeszcze trochę dalej i...W tej chwili jego uszy przeszył przeraźliwy, wrzask. Próbował odrzucić narośl, ale nie był w stanie. Wiatr szalał, gałęzie tańczyły wokoło, a przed jego oczami pojawiła się twarz. Przerażająca, ohydna, nieludzka, wykrzywiona w okrutnym grymasie. Wrzask zagłuszał wiatr, niemająca wyraźnych konturów twarz z ogromnymi, patrzącymi w pustkę oczami, zasłaniała gałęzie, drzewo, polanę... Wszystko zmieniało się w ciemność...
Semirad obudził się. Siedział na łóżku, cały mokry. Przysiągłby, że czuł jeszcze w palcach dotyk tej narośli. Był środek nocy. Położył się z powrotem i próbował znowu zasnąć. Jeszcze nigdy nie miał tak niesamowitego snu.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: May 07, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Dwa światy Where stories live. Discover now