Rozdział XXI

7.1K 586 779
                                    

Po dwóch dniach w lesie, Lance'owi zdążył już dawno rozładować się telefon, ale jakimś cudem udało mu się wstać samodzielnie o świcie. W namiocie wciąż było szarawo i trochę chłodno, więc chłopak opatulił się szczelniej kocem i przekręcił na drugi bok. Wyciągnął rękę, chcąc przysunąć się bardziej do Keitha, ale natrafił tylko na puste posłanie. Dopiero w tym momencie uniósł powieki i zobaczył, że jest w namiocie sam.

Podniósł się do pozycji siedzącej, przecierając zaspane oczy. Wciąż miał jeszcze ciężką głowę po śnie, ale wyraźnie pamiętał wczorajszą rozmowę z czarnowłosym. Jego niepewny wzrok, delikatny uśmiech, a później namiętne pocałunki i dłonie wplątane w jego włosy. Fakt, że Lance obudził się sam, nadał temu wszystkiemu niepokojącą mgiełkę ulotności, tak jakby żadna z tych rzeczy nie wydarzyła się naprawdę, a Keitha nawet nie było w tym namiocie.

Jednak to zdecydowanie nie był sen czy ułuda. To wszystko rzeczywiście miało miejsce, a czarnowłosy wyraźnie powiedział, że Lance nie jest mu obojętny. Co prawda miał problemy z własną wartością, nie potrafił uwierzyć, że szatyn jest w nim zakochany i wymyślił jakiś durny okres próbny, tak jakby Latynos miał się zaraz rozmyślić. Dobre sobie. Prawie sześć lat czekał na tę chwilę i nawet jeśli Keith miał obawy, nie szkodzi.

Lance już zadba o to, aby bezpowrotnie zniknęły.

Podniósł się z posłania, naciągnął trampki i wyszedł z namiotu. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale musiało być bardzo wcześnie, ponieważ słońce dopiero wstawało. Wszyscy na polanie zdawali się wciąż spać, a między drzewami w lesie dookoła unosiła się jeszcze nocna mgła. Lance wypił pół butelki wody, do końca się już dzięki temu rozbudzając i ruszył powoli przed siebie wzdłuż strumyka. Przeszedł może jakieś pięćdziesiąt metrów i tak jak się spodziewał, dostrzegł Keitha. Chłopak siedział na dużym kamieniu, tuż na skraju strumienia i wpatrywał się w pustkę.

- Poranny spacer? - odezwał się szatyn.

Keith podskoczył w miejscu, tracąc na chwilę równowagę, po czym spojrzał na Lance'a i odetchnął głęboko.

- Mógłbyś się do mnie nie skradać? - fuknął.

- Nie skradam się. - Latynos stanął tuż przed nim, czarnowłosy podobnie jak on miał na sobie dresowe spodnie i luźną koszulkę do spania. - Poranne wstawanie nie jest twoją mocną stroną - stwierdził. - Nie mogłeś spać?

- Coś w ten deseń - przyznał niemrawo Keith. - Obudziłem się jakąś godzinę temu i nie mogłem już zasnąć, więc poszedłem się przejść i... pomyśleć.

- Pomyśleć? - Lance wcisnął dłonie w kieszenie dresów. - O wczorajszym wieczorze? - zapytał niepewnie. - Żałujesz?

- Nie. - Keith pokręcił głową. - Ale ty pewnie niedługo zaczniesz.

Szatyn wniósł oczy do nieba i był już gotów wydać z siebie głośne i poirytowanie westchnięcie, ale ostatecznie się powstrzymał. Reszta dzieciaków i obozowiczów jeszcze spała i chociaż znajdowali się teraz spory kawałek od nich, Lance mimo wszystko nie chciał niepotrzebnie hałasować.

- Szczerze wątpię - oznajmił więc tylko, przysuwając się do Keitha i układając dłonie na jego kolanach. Kiedy siedział na skale, szatyn musiał zadzierać głowę, aby patrzeć mu prosto w oczy. - Jestem na chwilę obecną cholernie szczęśliwy, więc błagam cię, nie psuj tego swoim pesymistycznym marudzeniem.

- Wybacz. - Czarnowłosy rozciągnął usta w półuśmiechu. - Ale łatwiej powiedzieć niż zrobić.

- Tak, wiem, ale już ci powiedziałem, że wypracujemy ten twój brak wiary w moje uczucia - mruknął. - Chociaż zważywszy na to, jak uparty jesteś, prawdopodobnie może się zdarzyć, że za dziesięć lat zapytasz się mnie coś w stylu „wciąż uważasz, że jesteś we mnie zakochany?". A wtedy będziemy już pewnie po ślubie.

Sincerity |Klance|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz