Rozdział 2

30 8 2
                                    

Czułam się, jakbym budziła się z bardzo wyczerpującego snu. Ogarniało mnie ogromne zmęczenie, pomimo tego, że jeszcze nie otworzyłam oczu. Leniwie podniosłam ciężkie powieki. Panował półmrok. Czy to wczesny ranek, a może już wieczór? Usiłowałam się wyprostować, jednak coś krępowało mi ruchy. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że siedzę na krześle przywiązana skórzanymi pasami w okolicy nadgarstków, kostek i talii.

- Dzień dobry - usłyszałam w pomieszczeniu męski głos.

Momentalnie opanował mnie niemal paraliżujący strach. Rozejrzałam się dookoła. W każdym widzianym przeze mnie  rogu pokoju dostrzegałam niewyraźne męskie sylwetki, które również siedziały na krzesłach. Przerażona zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafię.
- Błagam Cię nie krzycz. Już ostatnio nasłuchałem się krzyku Jerzego - znów odezwał się głos, a ja umilkłam.
- Nie było tak źle - kolejny ktoś przemówił.
- Ta jasne, darłeś ryja przez pół godziny...
- Gdzie jestem?! - przerwałam mu szybko, dysząc.
- Też chcielibyśmy wiedzieć. - Brałam tak głębokie i szybkie oddechy, że aż kręciło mi się w głowie.
- Kim jesteście? - wypytywałam dalej w panice.
- Jesteśmy tym, kim ty. Przypadkowymi, młodymi ludźmi porwanymi z ulicy - odezwał się trzeci chłopak. Porwanymi? Jak to? To nie możliwe.
- Nie… - szepnęłam sama do siebie. - Proszę... Nie chce znowu - zaczęłam szlochać. Cały czas czułam zbliżające się niebezpieczeństwo, ale nikt z rodziny mi w to nie wierzył. Zaczęłam wychodzić z domu, oswajać się z otoczeniem i wtedy to znowu się stało. - Po co zaczęłam wychodzić z domu? - pisnęłam sama do siebie. 
- O czym ty mówisz? - zapytał jeden z nich.

Próbowałam powstrzymać szloch, by cokolwiek z siebie wydusić.
- Od dwóch tygodni po dwunastu latach znowu zaczęłam wychodzić z domu i to znowu się stało! - wyłam przerażona, a ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.
- Znowu? - kolejny raz ktoś się odezwał.
- Tak. Jak miałam siedem lat, porwał mnie pewien typ. Nigdy go nie złapano, a ja panicznie zaczęłam bać się otoczenia - tłumaczyłam przez łzy, które spływały mi po policzkach, kapały z brody i opadały na dekolt. Na chwilę zapadła głęboka cisza.
- Ale… - zaczął jeden. -  ja też miałem siedem lat, gdy ktoś mnie uprowadził. Stałem przed domem… - zająknął się, przerywając.

Przestałam szlochać, skupiając na tym co mówi. Wydawało mi się to bardzo podejrzane i nieprawdopodobne, by przypadkiem uprowadzić dwóch nastolatków, którzy w wieku siedmiu lat również byli porwani. 
- Ja miałem osiem. Niewiele z tego pamiętam. Poszedłem do sklepu przed blokiem… - przerwał mu cichy szloch, który tym razem nie należał do mnie.
- Jerzy? - zapytał ten, któremu przerwano.
- Ja... ja prawie o tym zapomniałem. Mówił, że zna moją mamę i kazała mnie odebrać z lekcji karate. Zawiózł mnie...
- Do domku w lesie - dokończyłam.
- To nie może być przypadek - powiedział głośno jeden to, co myślał każdy z nas. - Na pewno to ta sama osoba - dodał po chwili.

Przez chwilę panowała wręcz dudniącą w uszach cisza, przez którą słychać było jakieś dochodzące z zewnątrz kroki. Po plecach przeszły mnie ciarki, gdy zdałam sobie sprawę, że robią się coraz głośniejsze. Nerwowo przełknęłam ślinę, nie wiedząc, czego mam się po nich spodziewać. Dźwięk zamka pracującego pod wpływem klucza sprawił, że zamarłam. Moje ciało od zewnątrz i wewnątrz przeszyła fala gorąca. Drzwi otworzyły się, a do środka weszła ciemna wysoka postać. Nagle i niespodziewanie zapaliła światło co wprawiło w oślepienie mnie i resztę towarzystwa. Słysząc jęki chłopaków, sama próbowałam dojść do siebie. Gdy zdołałam podnieść załzawione powieki, zobaczyłam stojącego przy drzwiach wysokiego mężczyznę z łysą głową, ubranego w spodnie bojówki i skórzaną kurtkę. To był ten sam mężczyzna, który zagadywał mnie ostatniego wieczora. Moje serce niemal nie stanęło ze strachu.
- Dzień dobry moje potwory! - wykrzyknął radośnie. Od nas jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi. - Przed chwilą słyszałem, że byliście bardzo rozgadani. - Cisza nadal spowijała nasze usta. - Nie bójcie się, ja tylko przyszedłem po swoje - kontynuował mało konkretnie.
- O co chodzi? Po co nas tu trzymasz? - krzyknął chłopak, siedzący w rogu naprzeciwko mnie.
- Chceę odebrać coś, co należało niegdyś do mojego ojca. - Widząc nasze zdziwione miny, westchnął i zaczął tłumaczyć. - Prawie trzydzieści lat temu mój ojciec jako inżynier genetyczny stworzył pule genetycznie modyfikowanych genów, podkreślających jedne z najważniejszych cech człowieka; Siłę i Intelekt. Miał zamiar kontynuować projekt i wszczepić je ludziom. Nie dostał jednak pozwolenia i został wyrzucony z pracy. Nie zniechęciło go to jednak i dalej tworzył nowe rodzaje genów. Wszczepiał je sobie i obserwował przyswajalność. W czasie eksperymentów odkrył też nowe dwie genetyczne hybrydy odpowiadające za telekinezę i samoregenerację. Wszystko opisał w tym małym dzienniczku. - Wyjął z kieszeni obity w czarną skórzaną okładkę zniszczony zeszyt. - Przyswajalność trwała równe dwanaście lat miesiąc i trzy dni - przeczytał z zaznaczonej zakładką strony. - Stał się silny, inteligentny, przesuwał przedmioty myślami i sam się leczył. Jako dziecko raz przyłapałem go na ty, jak przysunął w ten sposób klucze. Jak później odkrył, mógł bezproblemowo pozbyć się ich ze swojego ciała, stosując specjalne zabiegi z krwią. Ciekawiło go jednak, czy są wielokrotnego użytku. Uprowadził więc czwórkę dzieci i przeprowadził operację wszczepiania obcego genu. - Ciarki przeszły mnie po plecach, a krew zmroziła się w żyłach. - Obserwował was i patrzył, jak się rozwijacie. Jednak pech chciał, że, o ironio, zachorował na raka płuc i niedawno zmarł. Przeglądając jego rzeczy, znalazłem ten dziennik. Niedługo mija okrągłe dwanaście lat i miesiąc, odkąd zrobił to pierwszemu dziecku. Był tak miły, że zostawił nawet wasze dane i adresy. - Spojrzał w moją stronę. - Z tobą było najgorzej. Wiecznie siedziałaś w tym domu. - Przerażona, unikałam z nim kontaktu wzrokowego. - Poczekam więc, aż to coś zacznie działać, a wtedy przeprowadzimy zabieg. Tylko tego od was chcę.

Cisza dźwięczała w naszych uszach, przerywana od czasu do czasu dźwiękiem naszych głośno bijących serc. Chciałam mieć wrażenie, że to sen i niedługo się  obudzę.  Nie wierzyłam w to, czego się dowiedziałam i mdliło mnie na samą myśl o tym, że ktoś mógł mi coś tak obrzydliwego. Przerażający mnie człowiek okazał się na tyle miły, że dał nam coś do jedzenia, a mianowicie kanapki. Nie ufał nam jednak na tyle, byśmy mogli jeść nie spięci pasami, tak więc na czas posiłku rozluźnił jedynie nadgarstki, spinając jednocześnie ręce niemalże na samych łokciach. Jedzenie w pozycji pochyłej ze skrępowanymi rękami nie należy do najwygodniejszych.
Chłopcy również tak jedli.

Po mojej prawej w rogu siedział blondyn z grzywką tak długą, że przysłaniała mu niemal całe pole widzenia. Był bardzo szczupły i wysoki, a na twarzy miał liczne piegi. Miał na imię Bartosz.
Naprzeciwko mnie siedział Tymon. Był bardzo przystojny. Jego ciemne włosy były modnie przystrzyżone, a rysy twarzy bardzo męskie. Również był wysoki, ale nie aż tak chudy jak poprzedni. 
Jerzy zajmował miejsce po mojej prawej i był niskim krótko obciętym okularnikiem. 
Czuję, że nie poradziłabym sobie z tym wszystkim, gdybym była tu sama. Zapewne umarłabym ze strachu i bezsilności. Tymon nawet w tak strasznej sytuacji dla nas wszystkich potrafił utrzymać pogodę ducha i próbował nas rozweselać. Ludzie mają różne reakcje na stres. Ja płaczę, krzyczę i tracę oddech, a on wyrzuca z siebie niezliczone ilości dowcipów i kawałów. Jego usta były radosne, cały czas mówiły, ale oczy trzymały w sobie głęboką, czystą rozpacz i bezsilność. Nawet z daleka mogłam to dostrzec.
Nie wiem, ile minęło godzin odkąd tu jestem, a nawet która jest pora dnia. Wiem jednak, że minęło sporo czasu odkąd mężczyzna opuścił pokój, w którym byliśmy przetrzymywani, a Tymon wyznał, że nie czuje się najlepiej. Na początku narzekał na pulsujące bóle głowy, które szybko przerodziły się w gorączkę tak silną, że z minuty na minutę mizerniał coraz bardziej. Pot spływał z jego twarzy olbrzymimi kroplami, chłopak majaczył, a my nie mogliśmy w żaden sposób mu pomóc. Mówiliśmy do niego by za wszelką cenę się nie poddawał i przetrzymał to. Poruszaliśmy, mówiąc, że na pewno zaraz ktoś przyjdzie i mu pomoże, jednak dobrze wiedzieliśmy, że to mało prawdopodobne. Nagle podniósł głowę wysoko i z całej siły, pełną piersią krzyknął tak, przeraźliwie, że aż gęsia skórka pojawiła mi się na rękach, a oczy zalały się łzami. Jego krzyk unosił się przez kilka sekund po czym znów opadł sił. Tym razem jego oczy były obecne, a nie, tak jak wcześniej, umierające i obojętne. Wziął wdech tak głęboki, że aż słyszałam, jak powietrze wlatuje do jego płuc. Oddychał tak jakiś czas, a my patrzyliśmy na niego w milczeniu.
Rozejrzał się dokładnie, ale wzrok uważniej przykuł do skórzanych pasów, krępujących ręce. Poruszał nimi w tył i przód, po czym zrobił to drugi raz, ale dwa razy szybciej i mocniej. Ku naszemu zdziwieniu pasy pękły, jakby były zrobione z papieru, uwalniając w ten sposób jego ramiona. Patrzyliśmy na siebie z olbrzymim  zdziwieniem i podziwem tak wielkim, jak nigdy do tej pory. To było tak dziwne, tak nienaturalne, ale sprawiło, że największy kamień spadł nam z serca i ponownie zapłonęła iskierka nadziei.
- Czuję… - zaczął, ale znów przerwał, by wziąć kolejny oddech. - Czuję taką wielką siłę w sobie - rzucił oko w naszą stronę.

- Myślałam już, że umierasz! - dałam upust emocjom, wylewając z tymi słowami falę łez. Tymon szybko i sprawnie odpiął wszystkie swoje pasy i uwolnił się od krzesła. Rozprostował kości, które strasznie przy tym zachrzęściły.
- Ale mnie dupa boli od tego siedzenia - powiedział jak to on żartobliwie, po czym podszedł w kierunku mojej zapłakanej osoby. Ukląkł i zaczął odpinać zapięcia.
- Panie mają pierwszeństwo. - Uśmiechnął się nonszalancko.

Dzieci Sambora Waar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu