LSD '69

169 21 2
                                    

Wszyscy się zmieniamy. W każdej sekundzie naszego życia jesteśmy kimś innym. Może dlatego, teraz przechadzałem się ze znaczkiem LSD w kieszeni mojego zepsutego, starego płaszczu. Zazwyczaj ograniczałem się do lżejszych rzeczy- haszyszu, marihuany, lecz każdy ulega wpływowi. Prawda jest taka, że uwielbiamy, gdy coś, lub ktoś nas zmienia. Zadajemy sobie wtedy pytanie: ‚Czy kiedykolwiek byłem sobą?'. Hipisi próbują odkryć zakopane w człowieku ‚ja', ale moim zdaniem jest to niemożliwe. Każdy z nas to mieszanka wpływów ludzi i rzeczy z naszego otoczenia. Nigdy nie byliśmy sobą. Nigdy nie byliśmy indywidualnością. Każda osoba to mieszanka wpływów. Pytaniem jest tylko to, czy jesteśmy jedynie marnymi replikami tego co było, czy każdy z nas z tej ‚mieszanki' kreuje coś niepowtarzalnego? To pozostanie pytaniem. Mnie urodziły lata 60., dzieci kwiatów tkwiące w zabarwionej surrealizmem świątyni. Trudno było oprzeć się tym kolorowym, mistycznym istotą. Wpłynęły na mnie, dlatego teraz (sam po raz pierwszy od wielu miesięcy) szedłem tą drogą w San Francisco z niebezpieczną substancją schowaną w kieszeni. Wcale się o nią nie prosiłem. Wcale. To jeden z moich braci podrzucił mi ją, gdy nie widziałem albo widziałem, ale nie patrzyłem. Nie wyrzuciłem jej, tłumaczyłem sobie, że może to pierwszy krok do stania się człowiekiem. Kwas zmieniał cię na parę godzin w potwora, pozwalał ci upaść tak nisko, że nawet piekło znajdowało się parę kilometrów nad tobą (teoretycznie powinien unosić cię bardzo wysoko, ale ja pożądałem tak zwanego bad tripa) Ludzie żyją strasznie nisko, więc może to była podróż, którą musiałem odbyć. Pokonywanie długich i strasznych ścieżek, to było zadanie hipisów. Każda droga ma swój koniec, więc nie można było powiedzieć, że prowadziły one donikąd. Z to kraina, którą pokazywały była tak bardzo nierealna, że można by ją określić jako ‚nikąd'. Narkotyki prowadziły do takiego czegoś. Krainy, ale nie-krainy. Między wymiaru wypełnionego obrazami nie z tego świata, wymiaru który stał się schronem dla młodych ludzi lat 60'. Schronem przed byciem prawdziwym człowiekiem. Schronem przed okrucieństwem, które było domeną prawdziwych ludzi. Wypełnionym pozorną miłością. To wszystko wybuchło tak szybko i tak silnie, że przez chwilę wydawało się prawdziwe. Teraz ja próbowałem dostać się do tego schronu, lub wręcz przeciwnie, z niego uciec. Włożyłem listek do ust. Nic nie następuje odrazu. Na wszystko należy czekać, więc czekałem na swoją karawanę, która miała zabrać mnie do podziemi. Kiedy myślisz o upływie czasu, wszystko się dłuży. Ze mną był jednak jeszcze jeden problem, bardzo szybko się nudziłem. Pragnąłem bodźców, nowych rzeczy, nawet jeśli oznaczały one kicz, tandetę lub ból. Każde nowe uczucie było trofeum w mojej kolekcji, jednak nic nie było dla mnie wystarczające. Topiłem się w morzu pseudo-doznań, napełniających mnie fałszywym przekonaniem, że żyję. Fałszywym sobą, bo nic w co wierzyłem nie było prawdziwe. Bycie dzieckiem kwiatów oferowało mi całą tacę nowych doświadczeń, idealną na zatopienie się w tym przekonaniu przez kilka lat. Kolejny zaułek, w którym skulę się, kryjąc przed zimną dłonią człowieczeństwa. Zostało mi jeszcze parę lat. Parę lat, kiedy nie muszę być prawdziwą istotą ludzką. Zaczęło się. Uderzyło mnie to odrazu. Barwy, które mnie otaczały. Barwy zieleni (gdyż na miejsce mojego doświadczenia wybrałem las) krzyczały ze wszystkich stron. Wołały o pomoc. Każda smuga zieloności w tej gęstwinie wydzierała się, rozdzierając tym wrzaskiem mój mózg na połowy. Drzewa, wszystkie drzewa, takie jaskrawe. Lśniące swoją dumą w swoim królestwie. Pokazujące liście niczym koronę. Takie lśniące. Lśniące drzewa. Wrzask! W R Z A S K. Aaaa... nie przerwany krzyk ich zieloności. Niczym szum, szum strumyku... tu nie było wody. Było zdecydowanie zbyt zielono, aby mogła tu zamieszkać woda. Armia drzew od razu wypędziłaby tego intruza ze swojej ziemi. Drzewa. Ich zielone stroje, niczym mundury żołnierzy. Walczyły o nas. WRZASK. PISK. Nie wiedziałem, czy to moje myśli, czy drzewa. Chyba moje myśli. NIE! Drzewa. Tak, to drzewa... były na wojnie, to oczywiste, że krzyczały. Rozmazana wizja. Smugi, niczym obraz jakiegoś amatora-malarza, który niezgrabnie ogarnia swoim pędzlem całe płótnu. Nie! On chciał namalować las. Nie byłem częściom lasu. Nie mógł mnie ogarnąć... jeśli bym to został pomyślałby, że jestem drzewem. Drzewa to były żołnierze, drzewa walczyły. Ja nie chciałem się bić. UCIEKAĆ! Tak, to mówił mi mój umysł. UCIEKAĆ. Nogi nie chciały go słuchać. Uciekać. Nogi nie chciały go słuchać. Uciekać. Byłem bezbronny. Kolory napierały na mnie ze wszystkich stron, jak armia. Musiałem skulić się na ziemi, musiałem uniknąć latający naboi. Zastanawialiście się kiedyś, jak to jest być na polu bitwy? Ja tak. Teraz już wiedziałem i zdecydowanie nie chciałem tu być. Krzyk, wrzask, huk, śmierć. Bomby, granaty, naboje, krew. KRZYK. I jeszcze raz. WRZASK. Nie mogłem. W trawie leżało rozbite szkło (nie wiedziałem czemu), widziałem swoje rozmazane odbicie. Niesymetryczne oczy ogarnięte szatańską rządzą. To nie byłem ja. Nie ja tam byłem. Jak to nie ja... to kto to? Otworzyłem szeroko usta. Nie wiedziałem po co. Może zobaczę duszę? Nie było jej. Tylko język. Okropny język. Wywalał się z mojej otwartej buzi, jak spasła glizda. Obślizgła, różowawa i ślepa glizda. Ciągnęła się w nieskończoność, wypływała z moich ust. To za wszystkie grzechy. To za wszystkie grzechy. Mięsista, gruba, obślizgła, różowa glizda. Tak długa i gruba, zostawiała ślady jakiejś mazi. To za wszystkie grzechy. Krzyczałem. Nie mogłem. To za wszystkie grzechy. Za wszystkie. Nie byłem sobą, latałem gdzieś wysoko. To nie moje ciało. To nie ja. Ile czasu już minęło? Lata, lata świetlne?
-NIE!- udało mi się krzyknąć. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Złe nogi. Miałem ręce. Złapałem się za gardło. To się musiało skończyć.
-NIE! NIE! NIE!- rzucałem się po ziemi, ale to nie byłem ja, więc jakiekolwiek obrażenia ciała nie miały znaczenia. Coś ścisnęło mnie w klatce piersiowej. To nie był dobry trip. Albo... to w ogóle nie był trip? Może to cały czas była rzeczywistość.
-NIE!- wrzeszczałem. Ciągle obijałem się o ziemię. Chwila takiej bezcelowej walki wystarczyła, aby mnie wykończyć. Umarłem. Teraz pozostała jedynie lekkość. Z płatka na płatek. To uczucie, gdy twoja dusza ucieka do raju. To było uczucie, które mnie ogarniało. Coś podnosiło mnie z tej zbrukanej krwią planety. Otworzyłem oczy. Minęły lata. Lata od wojny drzew i lata od mojej śmierci. Przede mną stał anioł. Przyszedł mnie uratować. Lśniąca postać, tak błyszcząca, że wydawało się to nie możliwe. Jakby okradła samo słońce.
-Nie... nie- chciałem powiedzieć, że nie wierzę, ale glizda tkwiła w moich ustach. Cieszyłem się. Ktoś przyszedł mnie ocalić... nie... zrozumiałem. On nie chciał zabrać mnie do raju, on chciał wykonać osąd. Stałem przed swoim własnym sądem. Nie byłem człowiekiem, ludzie nie mogli mnie sądzić, sądzić mnie mogły jedynie mary.

Droga do nikądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz