Heroina '71

92 14 2
                                    

Istnieją ludzie, którzy czczą śmierć i ci, którzy czczą życie. Nie ma nic pomiędzy. Hipisi próbowali zdecydowanie złamać tą zasadę. Lewitowali w swoich kolorowych szatach prowadzeni przez przewodniki wąskimi ścieżkami pomiędzy życiem, a śmiercią. Od samego początku byli w stanie letargu. Otępiania. Dzieci kwiatów zapadły w wieczny sen wmawiając sobie, że świat mar- pełen miłości i pokoju, może być realnym światem. Jednak dobro nie leżało w naturze człowieka. 1971 rok przywitała fala białej śmierci- heroiny. Niczym duch święty pokazywał się w postaci białego gołębia, tak Lucyfer przychodził, jako biały proszek. W czasie, gdy niedobitki kolorowego wymiaru pozwalały zatapiać się pod tym śnieżnym morzem, ja popełniłem błąd strategiczny. Wróciłem do domu. Źle mnie zrozumieliście. Nie byłem buntownikiem ze złymi wspomnieniami, który uciekał od koszmarów przeszłości. Moje dzieciństwo nie było okropne. Nie sprawiałem kłopotów i idealnie pasowałem do szczęśliwego obrazka. Jednak, gdy patrzyłem na wszystkie swoje zdjęcia moja twarz wydawała się zawsze wyblakła. Nie, jakbym nie nie należał do tego świata, bardziej jakby nikt w nim żyjący nie mógł mnie zobaczyć. Koledzy z klasy najprawdopodobniej zapomnieli o mnie trzymając na pułkach w swoich domach stare, wyblakła zdjęcie, na których moja twarz pozostawała szarą plamą. Niczym duch podążałem przez kolejne etapy dorastania prawie w ogóle nie czując zmian w swoim sposobie bycia i postrzegania. Jak zjawa pojawiająca się i znikająca, podróżująca przez wieki i nie uchwytna. Pewnego dnia nie wytrzymałem. Wolny duch potrzebuje wolności. Jako zjawa chciałem podążać tam, gdzie podążają wszystkie zjawy- do następnej drogi. Nie robiłem planu, nie zostawiłem żadnej kartki, po prostu wyszedłem i od tamtego momentu zaczął się mój spacer. Jeśli chodzi o mojego ojca i moją matmę- czułem odrętwienie. Szanowałem i doceniałem ich, ale nie byłem w stanie zostać w miejscu, gdzie powietrze stawało się wręcz drażniąco takie same. Wystarczyła jedna noc zwątpienia, aby w mojej głowie narodziła się myśl. Myśl o powrocie. Tak też postanowiłem, że ostatni raz pozwolę sobie odpłynąć z braćmi, a następnie odwiedzę swoją rodzinę. W ten zimny, jak na miasto aniołów wieczór wyruszyłem do punktu, gdzie coraz częściej widywałem swoich towarzyszy. Stary, zrujnowany budynek, wypełniony strzykawkami i brudem. To samo miejsce, gdzie kiedyś spotkałem potwora. Wchodząc tam nadal odczuwałem odruch ofiary- chciałem uciekać. Jednak sprawnie go zignorowałem ostrożnie omijając kawałki życia leżące na podłodze, czyli strzykawki i rozbite butelki. Moi bracia już tam byli (de facto nigdy stamtąd nie wyszli), a na ich twarzach widniał wyraz błogości. Od samego początku wiedziałem, że to nie była podróż. To była ucieczka. Desperacka próba odmalowania świata zieloną, żółtą i czerwoną farbą. Nie zadawali pytań. Lata '70 odcięły im języki. Na ‚pięknym' stole znajdowała się foliowa torebeczka, zestaw strzykawek, zapalniczka i łyżka. Wchodząc tu większość osób pomyślałaby o tych starych dzieciach kwiatów, jako o żałosnych ludziach. Porzuciwszy swoje idee, przytłoczeni przez rzeczywistość zostali zepchnięci tam. Do tej rudery. Desperacko próbując odtworzyć chodź część lat 60' oddając się każdej nocy w ręce śmierci, zostali ogłuszeni szarością świata. Ja byłem wraz z nimi. Jednakże o szarości świata wiedziałem od zawsze. Jeden z nich kiwnął w moją stronę, a ja wziąłem trzęsącymi się dłońmi przyrządy. Widziałem, że moi koledzy za wszelką cenę chcieli odnowić kult przeszłości. Wszystko zostało przygotowane z wręcz religijnym uwielbieniem. Ułożone w równej linii na honorowym miejscu rzeczy czekały na swoich wyznawców. Na chwilę stałem się jednym z nich. Gdy strzykawka znużyła się w moim ramieniu od razu uderzyły mnie doznania. Nie było to w ogóle podobne do mistycznych podróży związanych z meskaliną bądź LSD. Heroina była czystą definicją słowa ucieczka. Ucieczka od bólu, od smutku, od świata. Natychmiastowa, długotrwała. Była koszmarnym ucieleśnieniem marzeń hipisów. Prezentowała fałszywą krainę euforii, ale w tamtym momencie nie mogłem się nad tym zastanawiać. Zostałem kompletnie oddzielony od dręczących mnie myśli. To było bardzo dziwne. Jakby ktoś wyjął ze mnie wszystko. Nie odczuwając bólu nie odczuwałem nic. Jednak chwile później przybyła radość. Nie była ona moim wewnętrznym szczęściem. To było coś obcego. Pochodzącego z krainy snów. Ciepłe, przyjemne mrowienie ogarnęło całe moje ciało. Problemy stały się jedynie błahymi sprawami. Ucieczka. Ucieczka tak szybka, że wirowało ci w głowie. Ucieczka. Ucieczka od czegoś tak strasznego, że sam bieg sprawiał ci przyjemność. Ucieczka tak wspaniała, że schronienie, które pierwotnie chciałeś znaleźć stawało się nie ważne. Jedyną rzecz, jaką pożądałeś to ten maraton trwający w nieskończoność. Bieg bez celu, który w ostateczności odbierze ci dech i cię wykończy. Jednak po co się zatrzymać? I tak już zapomniałeś dokąd biegniesz. Po co się zatrzymać? Skoro na zewnątrz było tak zimno. Lepiej zostać w środku. Tam jest chociaż ciepło.  W ten sposób możesz władać światem. Powoli ogarnęła mnie senność. A ja przyjąłem ją z otwartymi ramionami. Mogła uciekać ze mną. Wszyscy mogli. Następnego dnia nadal odczuwając efekty mojego biegu zapakowałem się do busa, który miał odwieść mnie do Greytown w Nevadzie. Otoczony torbami i pakunkami wszedłem do pojazdu wypełnionego ludźmi. Tak też zaczęła się kolejna z moich licznych podróży, jednak w odróżnieniu od pozostałych dobiegła końca. W moim miasteczku położonym praktycznie na pustyni znalazłem się w środku nocy. Jak prawdziwy duch pod peleryną cienia zapukałem do znanych mi drzwi. Otworzyła mi matka zalana łzami i mówiąca:
-Wiedziałam, że to dziś. Wiedziałem, że to dziś- potem otoczyła mnie ramionami. Duchota. Nie zniknęła stamtąd przez tyle lat. Znowu będę musiał uciec. Potem z tego samego wnętrz wyszedł mój ojciec. Już nie tak zadowolony. Patrzył na mnie jak na nieznajomego. Trzymał w dłoni jakąś kopertę.
-Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam- teraz moja matka zaczęła szlochać na dobre, a ojciec podszedł do mnie z tym tajemniczym przedmiotem. Nie musiałem wiedzieć, co to jest. Miałem przeczucie. Zwierzęcy instynkt, jedyna moja cecha wspólna z człowiekiem. Zawsze groził, że mnie tam pośle. Może to i lepiej? Może moja wieczna tułaczka nareszcie się skończy. Uśmiechnąłem się lekko i wziąłem kopertę. Dłonie trzęsły mi się, jak przy trzymaniu strzykawki wypełnionej heroiną. Po raz pierwszy po policzku spłynęła mi łza. Dziwne uczucie. Jednak na twarzy pozostał uśmiech...

Wojsko. Wołają mnie na wojnę. Pierwszy raz płakałem.

Droga do nikądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz