Ekstaza '72

88 16 3
                                    

-Wstawaj! Skurwielu, co ty robisz?!
...
-Co on robi?!
...
-Posrało go?
...
-Tu chodzi o życie! On chce stracić swoje, ja mojego nie. Nie mam zamiaru nawet kiwnąć palcem w tej sprawie.
...
-Wstawaj!
...
-Uwaga!
....
-Jaki posraniec kładzie się na polu bitwy?!
...
Miejsce, w którym się znajdowałem było najdziwniejszym połączeniem jakie kiedykolwiek widziałem. Prawda, w latach '60 bywałem w różnych okolicach, doświadczałem dziwnych rzeczy.  Pamiętam, jak raz jeden z braci zaprowadził mnie na jakąś wystawę. Brudni hipisi, młodzieńczy bunt ogarnięty swoją chęcią zmiany świata wkroczył do eleganckiego wymiaru. Ludzie, którzy dotąd podziwiali dzieła sztuki zaczęli przyglądać się nam. Nie wiedziałem, po co? Byli zdziwieni czy może chcieli wzbudzić w nas zakłopotanie? Zabawne. Patrząc się na nas w galerii sztuki, jak na te wszystkie obrazy uczynili nas najwybitniejszym z nich. Potem mój brat pokazał mi dzieła. Obrazy. Kolory. Najdziksze mieszaniny kształtów, barw, punktów widzenia i percepcji. Oczywiście wszystko to było umieszczone na tym niepozornym kawałku płótna. Kontrasty. Kontrasty barw, postaci, tła. Jednak żaden z kontrastów na tych malowidłach nie równał się kontrastowi, któremu właśnie się przyglądałem. Nade mną bowiem rozpościerały się drzewa. Potężne rośliny od lat spoczywające spokojnie w sercu tej dżungli. Po tych gałęziach wspinały się tysiące gatunków ssaków, gadów. Te rośliny przynosiły życie, ale były również świadkiem śmierci. W tej zielonej gęstwinie, koło pni tych drzew leciały kule. Kula za kulą. Jak chory wyścig. Śmierć za śmiercią. Jeden strumień krwi zalewał drugi, a na to czerwone jezioro masakry świeciło słońce karmiąc w tym samym czasie owe drzewa. Poczułem potrzebę wpasowania się w tło. To wszystko było jak pejzaż, więc ja, jako bohater umieszczony na płótnie zrobiłem to co kazał mi zrobić malarz. Położyłem się na środku. W gęstwinie traw. Patrząc się na słońce i drzewa, i kule. I się uśmiechnąłem. To był koniec moich niedokończonych podróży. Umierałem, jak chory kwiat pośród traw dżungli. Daleko od moich braci, daleko od domu. Nigdy nie udało mi się spełnić mojej misji. Misji stania się człowiekiem.
-Wstawaj! Słyszysz mnie?!- zignorowałem te odgłosy. Jednak powoli zaczynałem rozumieć. Pojmować kim tak naprawdę się stałem, a właściwie byłem. Nieznajomym. Nieznajomym, czyli sylwetką, którą możesz spostrzec na ulicy. Sylwetką, która odróżnia się od wszystkiego, co wcześniej widziałeś, ale pomimo tego nie możesz jej się dokładniej przyjrzeć. Nie możesz spojrzeć na nieznajomego mimo faktu, że desperacko pragniesz zobaczyć jego twarz i poznać jego imię. Ja- obcy, przejdę koło ciebie na ulicy. Spojrzysz się w moim kierunku, ale nie dostrzeżesz nic więcej. Pomimo wszystko pozostanę ci w pamięci odrobinę dłużej niż reszta szarych twarzy. Byłem nieznajomym, którego prawdziwe oblicze pozostanie rozmyte. Postacią, którą zawsze mijasz w nocy, we mgle. O wyblakłych kolorach, które jednocześnie są niespotykane. Postacią, którą twarz pragniesz desperacko ujrzeć, ale jesteś świadomy, że nie jest ci to przeznaczone. I z tą świadomością leżałem w gęstwinie. Nade mną zwisały zielone liście, koło mnie świstały kulę, które uświadamiały mnie. Uświadamiały mnie, że człowiek rodzi się zły, ale ewentualnie może stać się dobry. Uświadamiały mnie, że pomimo tego nikt nie rodzi się mordercą. To społeczeństwo tworzy zabójców, co oznacza, że wszyscy nimi jesteśmy. Pomimo tego zawsze udajemy ofiary.
-WSTAWAJ!- ale krzyki były już odległe, ponieważ ja byłem w moim świecie ekstazy, gdzie niespokojne kule latały obok zielonych drzew. Malując kolejne arcydzieło czerwoną krwią. Byłem już daleko i nie czułem nawet bólu, gdy jedna z tych kul trafiła we mnie (i to nie był nabój wysłany przez przeciwnika). Ból nie miał znaczenia. Zobaczyłem jedynie, że mój zielonawy mundur pokrywa krew. Powoli połykała kolejne, drobne włókna tkaniny tworząc czerwone pole. Jednak ja się uśmiechałem. Przecież tego uczyli mnie moi bracia, tak? Już nie zwracałem uwagi na armagedon, który był w okół mnie i patrzyłem na słońce, którego promyki wychylały się zza liści. Patrzyłem na przód, na nieistniejące odpowiedzi. Pokój i miłość... pokój i miłość. To nie był manifest. To nie był bunt. To było marzenie dziecka budującego zamki w piaskownicy, chcącego, by zmieniły się one w prawdziwe, kamienne fortyfikacje. Już niedługo będę pił ze śmiercią tanie piwo. Ha. Myślicie, że stać ją na lepsze, bardziej wyrafinowane trunki? Nie. I tak pośród tych dżungli dane mi było po raz ostatni spojrzeć na świat. Rozpoczynała się dla mnie nowa droga. Nigdy nie dowiem się, co zastąpi hipisów. Kto, po nich będzie głosił jakieś niewyobrażalne wizje? Kto, po nich będzie próbował przekonać nas, że świat jest dobry, a ludzie są w stanie żyć w miłości i w pokoju. Bóg umarł. Dzieci kwiatów umierały. Jednak ja nie doczekam się narodzin kolejnych. Więc wdychałem powoli powietrze i obserwowałem dżunglę. Na mojej twarzy nadal widniał uśmiech. Nie byłem dobrym żołnierzem. Nie byłem dobrym wojownikiem, ale nie byłem też dobrym strażnikiem pokoju. Pomimo tego byłem dobry w jednym- w umieraniu. Spokojnie czekałem na śmierć. Spodziewałem się strasznego, wysokiego kostuchy odzianego w czarne szaty, ale przekonałem się, że przypomina ona bardziej rozwydrzoną nastolatkę. Już wyciągała do mnie ręce, a ja wiedziałem, że to są moje ostatnie chwile na tej Ziemi. Więc zrobiłem to, co zawsze robili ludzie. Zaśmiałem się.

Droga do nikądWhere stories live. Discover now