Pożegnanie

226 12 0
                                    

Ciemne chmury znów przykryły promienie słoneczne, których siłę i tak można było porównać do mrówki przetaczającej głaz. W lesie wieczorem robiło się całkowicie cicho, a każdy dźwięk przyprawiał o drżenie serca tego, kto go usłyszał. Lecz w jednym miejscu nie było cicho. Równomierny dźwięk przesypującej się ziemi nie ustawał od kilku minut, a grudki piachu zgrzytały o metal. W tym odgłosie było coś niepokojącego, ale i smutnego.

Michael nie chciał kopać łapami. Praca łopatą była znacznie cięższa, ale w jakiś sposób satysfakcjonująca. Przynajmniej tyle ludzkości z ich strony zaznało ciało Marivi na tym świecie. Teraz już pogrzebane. Pamięć o niej też zagrzebią za jakiś czas i stanie się po prostu kolejną ofiarą Cedmona. Straci imię, pośmiertną godność i jednostkowość wobec pozostałych dziewcząt. Może tylko wniosła nowy sposób samobójstwa. 

Meriadok i Cedmon stali na skraju leśnej polany obaj skryci w cieniu. Każdy w złym humorze, ale każdy z innego powodu. Młodszy z nich czuł irytację i zniecierpliwienie. Po co miałby tu sterczeć i patrzeć jak jego podwładny chowa jego byłą już zabawkę do niezbyt głębokiego dołu? Miałby czuć żal? Ale dlaczego? Przecież skoro umarła, to znaczy, że nie zasługiwała już na życie. Co chwilę zerkał na ojca w nadziei, że ten da znak i będą mogli sobie stąd iść.

Meriadok jednak nieugięcie obserwował pracującego w pocie czoła Michaela. Zachodził w głowę ile już razy chłopak to robił. W jego oczach przybyło skaz, odkąd ostatnim razem się widzieli. Spokojny, nieco smutny, ale ewidentnie wyczerpany sytuacją, w której się znalazł, a nie przerażony. Czy przywykł już do grzebania ludzi? Co się stało z tym młodym, wyważonym i nad wyraz otwartym berserkiem, jakiego Meriadok posłał do watahy swojego syna?

— Cedmon, który to już raz? — zapytał Meriadok zmęczonym tonem.

— A bo ja wiem? Nie liczę przecież — odpowiedział jego syn z nonszalancją. Zrodziła się w nim nadzieja, że nadchodząca rozmowa zakończy jego bezsensowne przebywanie w tym miejscu.

Starszy Farkas jednak milczał tak długo, póki niezręczność nie przerodziła się w dalszą stagnację. Rozmyślał o tym, jak wyjaśnić kolejne przesiedlenie przed Zgromadzeniem i pozostałymi alfami. Gdyby postawił sprawę wprost, to przede wszystkim straciłby poparcie kanadyjskich przywódców, a na to nie mógł sobie pozwolić. Musiał wymyślić dobry powód, dla którego stado jego syna znów miałoby się przenieść. A przecież tutejsze odludzie miało zagwarantować bezproblemowość Cedmona przynajmniej na jakiś czas. Tak przynajmniej sądził Meriadok. Niepomiernie pomylił się w osądach. Jego pierworodny był coraz bardziej rządny krwi i gdyby nie ojcowska miłość, z pewnością pozbyłby się Cedmona już po drugim odebranym przezeń życiu. 

Ostatnimi czasy do uszu Meriadoka dochodziły niepokojące wieści. Jak zwykle dowiadywał się o wszystkim na końcu. A berserki z całego kraju coraz głośniej zaczynały sprzeciwiać się idei stada złożonego ze zgrai kuriozalnych indywiduów. Na dodatek prawie w całości nie obowiązywało ich prawo, a ta niesprawiedliwość budziła zawiść u tych, którzy takich przywilejów nie posiadali. 

Prawienie morałów nie miało sensu. Nie w przypadku prawie trzydziestoletniego alfy. Meriadok westchnął ciężko i skierował się w stronę dworku. Cedmon podążył za nim, a Michael zaczął zasypywać dół podmokłą ziemią.

W ten piątkowy i ulewny wieczór ktoś jeszcze zjawił się, aby pożegnać Marivi Campbell. Trzy postaci nieruchomo przyglądały się pracy Michaela. Wysokie, odziane w czarne peleryny i niewzruszone. Nikt nie zarejestrował ich obecności, ale tylko ze względu na ogólne poruszenie i być może trochę dzięki gęstwinie, za którą byli ukryci.

 — Mój plan zadziałał lepiej niż się spodziewałem — szepnął do siebie Cornelius z perfidnym uśmiechem na twarzy.

Autarcha [Zakończone]Wo Geschichten leben. Entdecke jetzt