Rozdział czwarty, czyli: Dea'vour

15 1 6
                                    

       Dea'vour tańczył. Poruszał się w wytrenowany sposób, płynnie przechodząc z jednego ruchu w kolejny. Nie mogli tego wiedzieć, ale uśmiechał się pod maską. Tańczył, a oni umierali. 


       Na zimnym betonie opuszczonej fabryki leżały już dwa ciała. Za mniej niż godzinę zostanie z nich tylko proch. Bogini Teyliss nie lubiła, gdy ktoś igrał z jej zasadami, a już na pewno nie tolerowała kradzieży. W pewnym momencie ciała zapłoną zielonym ogniem, a to, co zostało zabrane, wróci na swoje miejsce. Nadal pozostało czterech Shen-La, wpatrujących się w wojownika z nienawiścią w błyszczących oczach. Nieprzywykli do czegoś takiego. Przez setki lat nikt w ich krainie nie śmiał stawić im czoła. Zabijali bez litości, a strach ofiar był dla nich najlepszym narkotykiem. Wszystko zmieniło się od czasów pierwszego przejścia, gdy obcy zwany później "Żołnierzem" przyniósł ze sobą sposób, by walczyć z Czarną Piątką oraz ich psami gończymi. Piątka nie byli głupcami, postanowili przenieść walkę do krainy Żołnierza,  tam jednak napotkali na opór wojowników takich jak Dea'vour. Wojna trwała i mało kto w tym świecie zdawał sobie z niej sprawy. 



        Dea'vour ustawił ciało bokiem, wyciągając prawą rękę, w której trzymał swoją bojową laskę. Długą na ponad metr, zrobioną z ciesodrzewa,  na końcu oblaną srebrem. To była dobra broń, lekka i zabójcza we wprawnych rękach, a wojownik był mistrzem. Ta postawa była szyderczym wyzwaniem, rzuconym, by jeszcze bardziej rozwścieczyć Shen-La, zadziałało. 
Ruszyli do ataku niczym dzikie bestie, nieskładnie, bez odrobiny strategii. W tej krainie nic ich nie krępowało. Nie było rozkazów wymuszanych bólem i magią. Była za to wściekłość i żądza krwi. 


        Dea'vour zawirował blokując uderzenie jednego z potworów laską. Srebro rozbłysło niebieskim ogniem w zetknięciu ze skórą Shen-La. Noga wojownika wystrzeliła do przodu, trafiając kolejnego w klatkę piersiową. Żebra pękły z trzaskiem, a stwór poleciał do tyłu kilka metrów. Dea'vour zrobił krok w bok, schodząc z linii ataku kolejnego, złapał go wolną ręką za przegub, wbił laskę pod brodę potwora, po czym wykorzystując pęd przeciwnika, skręcił ciało i posłał go na ostatniego z Shen-La, który właśnie szykował się do skoku. Wojownik przetoczył się na bok, próbując uniknąć pazurów pierwszego z napastników. Nie był dość szybki. Bryznęła krew a na barku  pojawiły się krwawe ślady. Kamizelka z kevlarowymi płytkami zadziałała, ale nie dość dobrze. Dea'vour upuścił laskę i dobył pistoletu z kabury na udzie. To był jeden ruch, wielokrotnie ćwiczony i opanowany do perfekcji. 


       Les Baer Thunder Ranch Special zaśpiewał swoja pieśń. Pierwszy pocisk trafił najbliższego potwora tuż pod prawym okiem. Tył jego głowy wybuchł we mgle krwi, mózgu i kawałków kości. Wojownik płynnie wstał, nie przestając strzelać. Kolejne dwie kule rozorały gardło Shen-La, gramolącego się spod swojego nieprzytomnego kompana. Dea'vour posłał mu pocisk w skroń, mijając spokojnym krokiem. Ostatni z nich, ten z połamanymi żebrami, próbował odczołgać się w stronę plam ciemności, zalegających dokoła. Wojownik podszedł do niego, kopniakiem w żebra odwrócił na plecy, po czym postawił mu stopę na gardle, celując z broni. Potów znieruchomiał, szczerząc tylko długie kły.



— Masz kilka sekund, by zacząć gadać, to może zostawię cię przy życiu, skurwysynie — wychrypiał Dea'vour.



— Nie mam ci nic do powiedzenia, padlino. Możesz mnie zabić. Mój bóg z radością przyjmie mnie do siebie — syknął stwór nieludzkim głosem.



— Pewnie masz rację — powiedział wojownik, po czym strzelił w dół brzucha Shen-La. Potwór wrzasnął nieludzko, próbując zrzucić z siebie przeciwnika, ale ten tylko docisnął but na jego gardle aż lekko chrupnęło. — Widzisz, masz problem, w tej krainie nie uleczysz się z takiej rany. Nikt, żaden szaman, nie przyjdzie ci z pomocą, a ja zostawię cię w tym miejscu, związanego i zaklebnowanego aż zdechniesz z bólu i utraty krwi. Problem w tym, że to nie będzie szybka śmierć. Kula minęła co ważniejsze organy, a ciebie czeka kilka dni powolnego umierania. Poza tym sądzisz, że twój bóg przyjmie cię w poczet swojej armii, kiedy wyrwę serce z twojego trupa, a potem je spale?



        Twarz potwora zmieniła się w maskę czystej nienawiści, ale w kącikach nieludzkich oczu, czaił się strach.



— Tak, doskonale wiem, czego ty i tobie podobne bydlaki, boicie się najbardziej. Bez serca w ciele, które zawiera w sobie tę odrobinę magii, staniesz się tylko udręczoną duszą, pożywką dla ogarów swojego pana. Ta mała iskra w końcu się wypala, ale zanim to nastąpi,  naznacza was znakiem mrocznej żądzy. Sprawia, że macie możliwość powrotu, gdy nadejdzie czas.



— S... Skąd ty to wiesz? — wycharczał Shen-La, plując krwią.




— To proste, byłem kiedyś jednym z was — rzucił Dea'vour 



        Shen-La wybałuszył oczy, skupiając coraz bardziej mętne spojrzenie na masce, którą nosił Dea'vour. 



— Ty... Ty jesteś zdrajcą. Zabiłeś głównego szamana, zjadłeś jego serce — powiedział potwór, drapiąc pazurami o beton.




— Zabiłem tego starego gwałciciela, ale nie zjadłem jego serca. Wyrwałem mu je z piersi, kiedy jeszcze żył i patrzyłem jak płonie.



Potwór ryknął ostatkiem sił, próbując ponownie zrzucić wojownika z siebie. Odgłos wystrzału poniósł się echem po fabryce. Kula wbiła się w beton, tuż obok głowy stwora, który od razu przestał się szarpać. W jego oczach strach był coraz bardziej widoczny. 



— Mów kurwa, dlaczego ryzykowaliście zebranie się razem w tym motelu i po co wam było ciało recepcjonistki? — warknął Dea'vour, przyciskając rozgrzaną końcówkę lufy do czoła potwora. W powietrzu rozszedł się zapach spalonej skóry i włosów. Shen-La zasyczał zza zaciśniętych zębów. 



— Zabijesz mnie, więc moje słowa nie mają znaczenia, aż nie będzie za późno, człowieczku.



        Wojownik patrzył przez chwilę, nic nie mówiąc, po czym strzelił kilka razy w ciało potwora. Zapadła cisza, ciężka, przejmująca. Dea'vour zsunął maskę z twarzy, dotknął prawego ucha, aktywując przekaźnik. Minęło kilka sekund, zanim usłyszał głos. Sygnał był czysty i mocny, jakby osoba mówiąca stała obok, a nie siedziała w opancerzonym biurze w samym sercu Manhattanu. 




— Raportuj. — Ton głosu był spokojny, władczy. Osoba, do której należał nawykła wydawać rozkazy, nie akceptując pomyłek.




— Zlikwidowałem grupę Pazurów, sir, niestety jest jedna ofiara cywilna. 




— Grupę? — zapytał zaskoczonym głosem mężczyzna po drugiej stronie linii.




— Tak sir, czterech skurwysynów. Wpadłem na ich trop, gdy zamordowali recepcjonistkę w hotelu, a ciało zostawili na śmietniku, niedaleko centrum handlowego w New Hartford. 




        Głos w żaden sposób nie skomentował użycia przekleństwa przez wojownika w oficjalnym raporcie. Nie to było teraz najważniejsze. 




— Dlaczego ją zabili? W tamtym rejonie nie ma nikogo zdolnego do przejścia, a do tego ryzyko tego, że się zorientujemy było spore.




        Pytanie zawisło w powietrzu. Dea'vour zastanawiał się nad odpowiedzią od wczoraj, kiedy to, jako agent FBI, zapoznał się ze wstępnym raportem autopsji ofiary. Cała ta sytuacja była bardzo nietypowa, a w przypadku Pazurów, wszystko, co wymykało się zrozumieniu, oznaczało więcej ofiar i kłopoty. 




— Brak jeńców? — zapytał głos.




— Był jeden, sir, ale nie dowiedziałem się od niego niczego. Potrzebuje pomocy operacyjnej.




— Dostaniesz wszystko, czego ci trzeba. Zespół zabezpieczający wyruszy zaraz po skończeniu naszej rozmowy. Oficjalnie nadaje ci uprawnienia poziomu czwartego. Masz dwadzieścia cztery godziny na podjęcie tropu albo wyślę niuchacza. 



         Dea'vour zacisnął zęby z irytacji, słysząc ostatnie zdanie przełożonego. Nie znosił niuchaczy, ci wyczuwający pozostałości magii dranie, rzadko kiedy byli zdrowi psychicznie, a do tego często mówili mu, jak ma pracować. Nie... Obejdzie się bez jednego z nich. Trop nadal był świeży. Musiał tylko ruszyć za nim od razu. Raną na ramieniu zajmie się po drodze. Zespół zabezpieczający też nie był mu potrzebny. Nie lubił, gdy ktoś patrzy mu na ręce. Odetchnął kilka razy przez nos, starając się nadać obojętny ton swojemu głosowi.




— Wystarczy mi dostęp do satelity i kamer w promieniu dwóch kilometrów od centrum i motelu, w którym zatrzymali się zabójcy. Zespół będzie tylko mnie spowalniał, a mam przeczucie, że czas gra tu kluczową rolę... Sir.



         Zaległa cisza. Posępna, ciężka. Wojownik niemal słyszał trybiki, przesuwające się w głowie dowódcy. Wiedział, że organizacja chciała mieć swoich ludzi na smyczy, tak mocno, jak to tylko było możliwe, ale liczył na to, że mężczyzna po drugiej stronie słuchawki, zrozumie. W końcu sam był kiedyś operacyjnym.




— Masz dobę —rzucił przełożony, po czym rozłączył się, a na twarzy Dea'voura powoli pojawił się uśmiech.

       









StrażnikWhere stories live. Discover now