Rowerzysta

155 20 37
                                    

Był piękny wiosenny wieczór. W powietrzu unosił się słodki zapach lilaku, który jednoznacznie kojarzył mi się z wolnością. Nieśpiesznie podążałem chodnikiem, automatycznie stąpając po krzywych płytkach. Gdybym tylko chciał, mógłbym zamknąć oczy, a nogi ciągle niosły by mnie przed siebie, prawidłowo omijając każdą nierówność.

Znałem tę drogę na pamięć. Wryła mi się do głowy niczym eksperyment Pawłowa pewnemu nieszczęsnemu psu. Żałowałem, że nie liczyłem dokładnie, ile razy w ciągu ostatnich dwóch lat przemierzałem dokładnie tą samą trasą. Dzisiejszy raz był jednak wyjątkowy, ponieważ był ostatni.

Każdy krok napełniał mnie wspomnieniami stresu i niepewności, które dzisiaj wydawały się  wyjątkowo zabawne. Od dwóch lat, dwa razy w tygodniu goniłem przed siebie bez opamiętania, usiłując zdążyć na korepetycję z fizyki. Ponad dwa kilometry drogi. Około dwudziestu minut spaceru, który prawie zawsze kończyłem ze spuchniętymi łydkami, jakby były zalane ołowiem. Zawsze się spieszyłem, ale nie dzisiaj. Dzisiaj delektowałem się wspaniałym, majowym wieczorem.

Zatrzymałem się na skrzyżowaniu. Warczące samochody ruszyły z piskiem opon, zupełnie jakby usiłowały prześcignąć sam czas. Mogłem się z tym utożsamić. Moje dwa ostatnie lata były niekończącym się wyścigiem, w którym nigdy nie pofatygowałem się, żeby obrócić głowę i zobaczyć kto jest moim przeciwnikiem. Po prostu nie było na to czasu.

Sygnalizacja świetlna mignęła przyjazną zielenią, zapraszając mnie na pasy. Skinąłem głową zielonemu obrazkowi człowieczka, po czym ruszyłem na drugą stronę drogi. Mój wyścig z czasem wkrótce miał się wreszcie skończyć. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie martwiłem się nadciągającymi egzaminami, ale w ten wieczór, po raz pierwszy od bardzo dawna, odepchnąłem natrętne myśli na bok i po prostu rozkoszowałem się spacerem. Głowę wypełniało mi uczucie błogiej pustki, która motywowała do szukania bodźców poza granicami umysłu.

Z ciekawością rozejrzałem się po prawie pustej ulicy malutkiego miasteczka, w którym mieszkałem. Po mojej lewej stronie ciągnęły się szare bloki, których brzydota była maskowana wiosenną zielenią drzew. Krzewy lilaku dumnie prezentowały fiolet swoich kwiatów, dzięki którym w powietrzu unosił się zapach, który kojarzył mi się z wiosną i wolnością. Po drugiej stronie ulicy majestatycznie trwał kościół. Wyłożone czerwoną cegłą ściany świątyni zdawały się iskrzyć w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Przed bramą do świątyni stała staruszka w czarnej, zimowej kurtce i fioletowym berecie. Spojrzała się na mnie tak, jakbym to właśnie ja odpowiadał za wszystkie rozbiory Rzeczypospolitej, toteż pośpiesznie znalazłem inny obiekt na którym mogłem skupić wzrok.

Został nim młody rowerzysta.

Chłopak zauważył moje spojrzenie i niezwłocznie przystąpił do demonstracji swoich umiejętności. Najpierw puścił kierownice i umieścił ręce za plecami, zawierając w tym geście całą ekspresję samego siebie. Następnie chwycił kierownicę i gwałtownie zahamował, pozwalając rowerowi wejść w poślizg. Zatrzymał się bokiem i dumnie uniósł głowę. Szybko wskoczył z powrotem na rower i gwałtownie przyspieszył. Wyminął mnie, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem.

Myślałem, że było już po wszystkim, ale byłem w błędzie. Chłopak wrócił, brzęcząc dzwoneczkiem tak głośno, jakby był rowerową personifikacją karetki. Odskoczyłem na bok, a tuż obok mojej głowy, niczym strzała, przeleciał rozpędzony rower. Chłopiec obejrzał się i rzucił mi spojrzenie pełne pogardy.

Głośno gruchnęło.

Rowerzysta zbierał się z ziemi, cicho pojękując. Kilka kroków za nim leżał wywrócony znak STOP oraz rower. Stałem w miejscu i patrzyłem się na tę scenę. Chłopak unikał mojego spojrzenia jak ognia. Szybko podniósł się i pokuśtykał do swojego roweru. Pośpiesznie sprawdził kierownicę i łańcuch, a następnie spróbował kręcić pedałami. Zadowolony z rezultatu otworzył nogą podnóżek i postawił swój rower. Następnie niepewnie podszedł do znaku STOP. Z wysiłkiem go podniósł i spróbował postawić na miejsce, w którym tamten stał już ponad dwa lata. Znak nieposłusznie gruchnął o ziemię niczym rzucona przez zmęczonego robotnika łopata. Chłopak obejrzał się i szybko znalazł mordercze spojrzenie staruszki w czarnej, zimowej kurtce i moherowym berecie. Jego twarz zaczerwieniła się jak pomidor na sycylijskim polu. Szybko podszedł do roweru, zamknął nogą podnóżek i wskoczył na siodełko. Po chwili już go nie było.

Staruszka głośno pomstowała mu w ślad, przytrzymując ręką zsuwający się beret. Ja tylko patrzyłem się przed siebie pełen zadumy. Wreszcie otworzyłem usta:

- Cholera, a przecież też mam rower.

Opowieści SkrybyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz