7. Linia róży.

41 8 2
                                    




Poranek był gwałtowny. Budzik nas poderwał, a żadna nie była w stanie go zlokalizować. Znaczy ja wiedziałam, że to mój telefon krzyczy, ale jakoś nie potrafiłam zmusić się by go wyłączyć. Ostatecznie Alex trąciła mnie więc przedłużyłam nasz sen o kolejne pół godziny. Mimo, że dziś wyjeżdżamy to jeszcze mamy w planach jedno miejsce do zwiedzania. Zjadłyśmy śniadanie trochę się ogarnęłyśmy i wyszłyśmy z apartamentu. Naszym celem był kościół. Kościół w którym już raz byłam, kilka lat temu. Jako zagorzała fanka dona browna przeczytałam Kod da Vinci więc linia róży jest mi oczywiście znana. No i oczywiście Kościół Saint-Sulpice, drugi co do wielkości kościół w Paryżu. Budowany był 140 lat a wcześniej na jego miejscy stały dwa inne o tym samym wezwaniu. W tym roku w marcu wybuchł pożar w kościele i nawet widać było osmalenia. Ciekawe, że o Notre Dame gada cały świat a o tak pięknym kościele ani słowa. Może to dlatego, że nie jest tak okazały, a szkoda bo dla mnie jest piękny. Przez niego biegnie linia róży. Alex chciała go koniecznie zobaczyć więc poszłyśmy. Od naszego mieszkania to jakieś piętnaście minut spacerkiem przez ogrody Luksemburskie. Gdy byłam w nim pierwszy raz wydawał mi się znacznie mniejszy. Teraz zrobił podwójne wrażenie. Osobiście bardzo lubię zwiedzać kościoły, panuje w nich tam taka nostalgia, a i jeszcze ta architektura. Niesamowite. Pokręciłyśmy się po wnętrzu i obeszłyśmy go dookoła chcąc naleźć linie, która wychodziła z kościoła, ale nie mogłyśmy jej znaleźć.

 W drodze powrotnej mama wyczaiła piekarnie

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

W drodze powrotnej mama wyczaiła piekarnie. Poszła na tak zwane Yolo. My w szoku, że jakim cudem zobaczyła tą piekarnie, ale potem zapomniałyśmy o tej anomalii, bo wnętrze wypełnione było zapachem pysznych crossantów. Alex kupiła sobie dwa, a ja z mamą dodatkowe jakieś słodkie bułki w tym palmier co jest moją miłością. Mama daje pani kartę, a ona że nie!
- Ale co nie? - pyta mama
*Pani mówi po francusku bo po ang ni w ząb* Trochę też na migi.
- Przecież to dobra karta. Międzynarodowa płaciłam nią już. - mama dalej próbuje podjąć się tej nie równej walki.
*Znów jednostronna francuska pertraktacja.*
- Może pani chociaż spróbować?
- No! No! - kręci głową
Ostatecznie powiedziałyśmy jej, że jesteśmy z Polski.
- Hmm? - wybałusza oczy.
Jak można nie znać narodowości Europy po angielsku?
Pani gdy dotarło do niej, że to Polska, przejęła od mamy kartę z mocno rezygnowaną miną i przyjęła płatność. Puki terminal nie wypluł paragonu nie wierzyła nam, ale ostatecznie my miałyśmy rację, co oczywiście przez panią nie zostało zauważone.
Wróciłyśmy do domu i dokończyłyśmy pakowanie. Pożegnałyśmy się z naszą koleżanką i przez godzinę nie robiłyśmy nic. Taka stagnacja, nie bardzo jest co robić, ale za wcześnie by wyjść. Jednak i tak wyszłyśmy wcześniej bo totalnie się nam nudziło i jakoś tak być w podróży jest raźniej. Władowałyśmy tą wielką walizę do windy a potem do pociągu, który bezpośrednio zawiózł nas na lotnisko.
Miałyśmy przygodę z automatem. Z racji tego, że przybyłyśmy wcześniej nasze zdanie bagażu było jeszcze zamknięte, ale przyszłość już jest więc można to zrobić w automacie. Lekko nieśmiałe podeszłyśmy do maszyny i z pomocą uprzejmej pani wklikałyśmy swój bilet. Maszyna wypluła nam naklejkę na bagaż oraz nasze karty pokładowe i... co dalej?
Wszystko miałyśmy co trzeba, ale nauczona doświadczeniem wiedziałam, że po tej akcji powinnam mieć czegoś mniej. Co z bagażem?
Okazało się, że zdanie bagażu odbywa się też bez udziału człowieka. Skaner piknął bilet, piknął walizkę, zważył walizkę i wepchną walizkę w odmęty czarnej taśmy. Pomachałyśmy na do widzenia i poszłyśmy na odprawę bezpieczeństwa. Tym razem obyło się bez wciągania butów i pytania czym jest Army Bomba. Pan zignorował nasz dobytek i puścił dalej.
Poszłyśmy coś zjeść. Usiadłyśmy w kawiarni i miałyśmy czas na chwilę oddechu. Mama postawiła nam makaroniki... a raczej makarony bo były wielkości dłoni, a po zjedzeniu obejrzałam Run a Alex czytała książkę.
Przed 16.00 poszłyśmy do gate a tam panie godzina opóźnienia. Jęknęłyśmy zrezygnowane, ale co miałyśmy zrobić? Usiadłyśmy i ja pożyczyłam od mamy książkę a Alex zabrała się za powtarzanie koreańskiego. Czas opuźnienia wydłużył się o 25 minut. Strzelam, że wylecimy o godzinie naszego przylotu do Polski.
Jako przystawkę dawali miniaturowe pączki z Lidla. Smakują identycznie. Wczoraj z Alex gdy oglądałyśmy Supernatural wpadł do głowy pomysł aby zrobiła taką ściankę detektywistyczną. Wiecie każdy jest z każdym połączony. Dziś w samolocie spisałam wszystkie postacie i potrzebne rzeczy. Od jutra zabieram się za to. Do tego praca nad książką papierową, filmem z wyjazdu i trzecią częścią oraz opieka nad koniem w ten tragiczny skwar. Przyleciałyśmy z Paryża gdzie było jakieś 15 stopni i wysiadłyśmy na Saharze... istne piekło. Jak wy żyjecie tu? O nie ja wracam... tam gdzie jest chłodno.
Tata Alex zabrał nas z lotniska i pokazał nagranie z naszego lądowania. Film jest tak genialny, że na pewno zostanie dodany to mojego vloga.
Wróciłam już do domu, oficjalnie weszłam i jestem szczęśliwa, że tak dobrze wszystko się udało. Było rewelacyjnie. Czas wrócić do obowiązków, które też są przyjemnościami. Dziękuję, że byliście ze mną jako czytelnicy w tej przygodzie oraz zapraszam za tydzień, bo tak powiem to... użyję tego słowa za tydzień jest mój comeback pisarski.

Livid i Alex na koncercie BTS 2Where stories live. Discover now