Sielskie poranki

308 20 7
                                    

- Strona czwarta, drugi system, trzydziesty czwarty takt, heja ! – krzyknął z zapałem, podnosząc ręce.

Ćwiczyliśmy jeden fragment już dobre pół godziny, ale poczucie perfekcji naszego dyrygenta nie pozwalało na najdrobniejszy mankament. Pomimo pierwszego wrażenia przemiłego staruszka, jakie wywierał - w obliczu swojej chóralnej pasji, budziła się w nim niestrudzona i wymagająca bestia.

Narzekanie, które niekiedy pojawiało się na ustach rozemocjonowanych, niezgodnych z praktykami naszego "szefa" chórzystów, często nie posiadało żadnej logiki i sensu. Rzucanie mięsa w stronę osoby trzymającej nas wszystkich w ryzach, stanowiącej jednocześnie silne i najważniejsze spoiwo było więcej niż bezpodstawne. Przecież nie można uniknąć wprowadzania dyscypliny w grupie tak wielu złudnie podobnych, lecz diametralnie innych ludzi. Stosowanie rygoru było niezbędnym zabiegiem pomagającym utrzymać nasz poziom w normie, która miała płynne końce - gorzej lub lepiej.

Niewątpliwie chóralistyka wyróżniała się swą trudnością. Wymagała ona zamiłowania, a co najważniejsze duszy. Zaśpiewanie frazy bez dodania do niej odpowiednych nacisków, zgłośnienia czy pauz nie stanowiło problemu dla każdego zielonego w stosunku do muzyki człowieka. Sęk w tym, że całego klimatu i wydźwięku utworowi nadawało samo artystyczne wykonanie.

Uczucia były po prostu potrzebne.

Choć na co dzień lubowałem się raczej w kawałkach The Neighbourhood i Arctic Monkey, lubiłem to. Chór stanowił dla mnie pewnego rodzaju odskocznie i odmianę. Nie wspominając wielu wspaniałych osób, których tam poznałem i dzieliłem wieloletnią przyjaźń.

Muzyka łączyła ludzi.

Pomimo różnic wiekowych, upodobań, marzeń czy pomysłów ta jedna rzecz była wspólna dla wszystkich serc znajdujących się obecnie w sali koncertowej.

Dzięki temu poznałem wiecznie radosnego Hoseoka, roztargnionego Namjoona, troskliwego Jina, pełnego artyzmu Taehyunga, dobrego we wszystkim Jungkooka.

A co najważniejsze - moją ukochaną, sopranistkę Sunmi. Osobę wnoszącą do mojego życia wraz ze słonecznym uśmiechem wiele szczęścia.

A i był też mój najlepszy przyjaciel Jimin. Chłopak, którego z początku uważałem za dziwaka z różowymi, jak truskawkowe lody włosami i rozbieganymi, karmelowymi oczami.

W zasadzie poznałem go jeszcze wcześniej, przed wszystkimi. Gdy poszedłem do szkoły muzycznej na drugi stopień pianina i połączono nam lekcje teoretyczne z klasą wokalną, do której on się zapisał.

Z początku było niezręcznie, lecz z czasem im więcej od siebie ściągaliśmy i rozmawialiśmy na nudnych wykładach, tym więcej wychodziliśmy razem na łąkę rozmawiając o problemach sercowych, szkolnych czy wątpliwościach w stosunku do przyszłości. Ufaliśmy sobie bezgranicznie zwierzając z wszystkiego co zalegało na sercach. chroniąc wzajemnie tyłki, gdy któryś poszedł na wagary lub zrobił coś bardzo głupiego i stawał przed rodzicem, jak na skazanie. Byliśmy przyjaciółmi wychodzącymi w nocy patrzeć na gwiazdy i spać w stogach siana.

Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic.

Przynajmniej tak wtedy myślałem.

Więc taki posiadałem świat. Przepełniony weekendowymi wyjazdami na chóralne konkursy, zarwanymi nockami na naukę harmonizowania akordów w układach rozległych i skupionych, oglądaniem filmów razem z promienną Sunmi, środowymi wypadami do knajpy z roześmianą ekipą chóralnych, kochanych świrów i wypadami na pole z jabłecznikiem mojej mamy w towarzystwie roześmianego Jimina.

Grałem na pianinie, śpiewałem, kończyłem szkołę muzyczną i od 8 lat byłem jednym ze składników przyprawy basu i tym samym chóralnej zupy.

Your Sunny Smile | YoonminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz