XXV

586 47 2
                                    

Stępem jechaliśmy między polami, podziwiając piękny zachód słońca.

Wyciągnęłam rękę, by dotknąć zielonej jeszcze, rosłej pszenicy. Lekki wiaterek rozwiewał mi włosy i osuszał łzy ulgi z mojej twarzy, gdy głaskałam Huntera po umięśnionej szyi.

Przepełniała mnie radość odnalezienia, radość, której doświadczają tylko nieliczni, którzy po długim czasie błąkania się w życiu po omacku, bez jakiegokolwiek celu odnajdują to, co zagubili. To, czego brakowało im nawet przez krótki czas, ale brakowało tak, że odbierało dech. Radość ta jest inna niż pozostałe radości, przepełnia człowieka do łez, daje poczucie wartości i niepowtarzalności. Jest wszechogarniająca i niezbadana, tajemnicza i zarazem dobrze znana.

Jechaliśmy przepełnieni tą radością, podziwiając przepiękny zachód słońca.

Wszystkie chmury zabarwiły się na brązowo-złoto, a niebo przybrało barwę jasnej, zaróżowionej lilli przechodzącej w blady błękit.

Pszenica kołysała się na wietrze, gdzieś w polu cykały świerszcze, latało kilka opieszałych much i sporo kolorowych motyli. Jeden usiadł na zadzie Huntera, ja przez krótką chwilę podziwiałam jego niebiesko-fioletowe skrzydełka lekko poruszające się na wietrze.

Powoli jednak krajobraz zmieniał się - w oddali pokazały się drzewa lasku otaczającego stajnię, słyszałam też hałasy dobiegające z głównej drogi. Z westchnieniem nakierowałam Huntera w stronę stajni.

Po chwili byliśmy już przy bramie. Wolno wjechaliśmy do środka, wiedząc dobrze, że ten mimo wszystko przecudowny dla nas czas się skończył.

Przy budynku cicho zeskoczyłam z konia, by nie zwracać niczyjej uwagi. Chcieliśmy jeszcze chwilę zostać sami, jeszcze się sobą nacieszyć. Weszłam do boksu, a Hunter poszedł za mną. Tam wyciągnęłam szczotki z pudełka stojącego we wnęce po lewej stronie boksu, po czym starannie wyczyściłam Huntera.

Zmarszczyłam brwi.

A co z raną? Z tego co zauważyłam, krew już nie płynęła, a jak dotknęłam, wałach tylko na mnie spojrzał - jakby z zapewnieniem, że nic mu nie jest. Może wyglądało trochę groźnie, ale...

- Nic mu nie będzie - usłyszałam głos. Obróciłam się i ujrzałam uśmiechniętego od ucha do ucha Petera, znanego też w stajni jako dobrego końskiego weterynarza. Potrafił trafnie ocenić stan konia, najczęściej umiał im też pomóc.

Chłopak wskazał ruchem głowy Huntera:

- Rana najwyraźniej go nie boli, a poza tym mimo że jest długa, jest też cienka, płytka i już zakrzepła. Gdyby była niebezpieczna i głębsza, krew dopiero jakiś czas temu stałaby się w niektórych miejscach taka.

Uśmiechnęłam się. Po chwili dopadł do boksu Alex i uradowany, przytulił mnie.

- Cieszę się, że nic ci się nie stało - szepnął w moje włosy.

Już miałam zapytać Petera czy mam czymś obłożyć ranę, gdy zauważyłam, że odwrócił się z obolałą miną. Co mu się stało? Nie mam najmniejszego pojęcia.

- Hej - uśmiechnęłam się do Alexa. - Nie musiałeś się niepokoić.

- Nawet nie wiesz jak - wyszczerzył się i przytulił mnie raz jeszcze. - Ej, a z tą raną Huntera to trzeba pojechać do weterynarza...

- Nie, nie, Peter mi powiedział, że... - uśmiechnięta gotowa byłam wyjaśniać, gdy szatyn mi przerwał:

- Naprawdę? Peter nie wie co gada, nie wie nic o koniach! A ty go słuchasz? Gada co mu ślina na język przyniesie! - parsknął, zdenerwowany.

E-e? Co?

- Ale...

- Nie, Sam. Trzeba pojechać do weterynarza!

- Nie trzeba - warknęłam, teraz już zła przez jego wybuch. - Zróbmy tak: jeżeli przez następne pięć dni stan tej rany się nie poprawi, to wtedy pojedziemy do weterynarza, tak jak chciałeś. Okej?

- Okej - mimo wszystko musiał przystopować, ale był wyraźnie zagniewany.

Niechętnie ustąpił. Wyszłam z boksu, a tam zauważyłam... Connora?!
Co on tu robi?

HunterWhere stories live. Discover now