03.01.20

377 31 11
                                    

Strumienie światła, które jakby znużone opierają się o blat stołu. Brudne naczynia w zlewie, wyglądające, jakby ktoś umyślnie zatopił kilka statków ku uciesze widowni. I wreszcie żylaste dłonie, zapinające guziki luźnej, białej koszuli. Jedna z nich unosi się i drapie czubek nosa, a potem opada i zaczyna się cały obrzęd, który Joyce powtarza każdego ranka, gdy powietrze nie jest jeszcze przesiąknięte smutkami, a nowy dzień nie smakuje tak ponuro, jak o zmroku.

Otwiera jedną z wiszących szafek i wyciąga swój ulubiony kubek z naderwanym uchem i ciemnym od ciągłego parzenia herbaty wnętrzem. Zdecydowanym ruchem stawia go na blacie, jakby chciała każdemu w kuchni oświadczyć, że nie lubi się wahać i wahać nie zamierza, szczególnie przy przygotowywaniu earl grey na śniadanie. Podnosi wieczko metalowego pudełka po ciastkach maślanych, w dwa palce chwyta torebkę herbaty i wrzuca ją do kubka, jednocześnie włączając czajnik elektryczny. Nie czeka długo — z czego w duchu jest dumna (ogółem nie znosi niecierpliwić się i marnować czas) — i zaraz potem wlewa wodę do naczynia, rozkoszując się ciężarem w dłoni, parą, która łagodnie muska jej brodę i słońcem na karku. Czubata łyżeczka cukru. Kropla mleka. Prosta melodia z dzieciństwa na ustach.

Na koniec siada przy parapecie z kubkiem w dłoni, opiera głowę na dłoni i przysłuchuje się rozpędzającemu, z lekka zadyszanemu miastu. Choć to wcale nie jest koniec — a dopiero początek. 

Wicher w głowie gnaWhere stories live. Discover now