VI. Wizyty

701 102 368
                                    

Minęły dwa tygodnie, w czasie których w życiu Catherine nie wydarzyło się nic szczególnego. W szkole musiała radzić sobie z rozkrzyczanymi dziećmi, które jednak udawało się jej szybko poskromić dzięki swej anielskiej wręcz cierpliwości i uśmiechowi. Po zajęciach zaś stawiała czoła mieszkańcom wioski. 

Powoli zaczęła zrastać się ze społecznością Redcoast. Gdy szła do kościoła, kłaniała się wszystkim mijanym mieszkańcom z uśmiechem. I ją znali już wszyscy. Niektóre damy nawet przychodziły do niej po lekcjach, by spytać o poradę dotyczącą ubioru, gdyż jak powszechnie zauważono już w Redcoast, panna Wright odziewała się nadzwyczaj gustownie, choć przy tym skromnie. Gdy panie dowiedziały się, że to zasługa jej długoletniego pobytu w Montrealu, przychodziły tym częściej, by zaprosić ją na podwieczorek i pogaduszki o życiu w wielkim mieście.

Joseph wciąż odbierał Rosie ze szkoły, a przy okazji każdej takiej wizyty długo rozmawiał z Catherine. Obecność nauczycielki na niedzielnym obiedzie u pastora również stała się już swego rodzaju normalnością. Ze spotkań tych czerpała ogromną przyjemność. Odrywały ją od smutnej, szarej rzeczywistości, od rozmyślań o marności i bezcelowości jej życia, które często nawiedzały ją wieczorami.

To popołudnie miała spędzić u pani Williams. Bardzo cieszyła się na tę wizytę, gdyż już pierwszego dnia pobytu panny Wright w Redcoast kobieta zrobiła na niej wrażenie ciepłej i przyjaznej osoby. Catherine uczyła też jej synka, który był naprawdę grzecznym, choć nieco leniwym dzieckiem. Zamierzała przekonać panią Williams do tego, by zachęcała małego Arthura do regularnej pracy.

Dom Williamsów znajdował się na obrzeżach wioski, przy drodze do miasta. Był to duży, murowany budynek z czerwoną dachówką. W oknach widniały delikatne, muślinowe firanki. Mało widziała w Redcoast równie solidnie zbudowanych budynków.

W środku dom prezentował się równie elegancko. Sofę i fotele w bawialni obito elegancką tapicerką w kwiaty. Nogi dębowego stolika wyrzeźbiono w najwymyślniejsze ornamenty, które kojarzyły się Catherine z fantazyjnie powykręcanymi pniami drzew w jakimś bajkowym lesie. Na ścianie zawieszono piękny obraz przedstawiający spoglądających na siebie kobietę i mężczyznę. Catherine skonstatowała, że musiała to być pani Williams w towarzystwie męża. 

Najbardziej podobały się jej porcelanowe figurki stojące na kominku. Sama miała ich kilka, lecz nie były tak precyzyjnie wykonane jak te, które posiadała pani Williams. Zdawało się jej, że wszystkie delikatnie wymalowane pieski, pastereczki z małymi barankami i grający na lutniach chłopcy zaraz ożyją i otoczą ją. 

— Dzień dobry, panno Wright! — Ucieszyła się pani Williams na jej widok. — Proszę siadać, zaraz wrócę. 

— Oczywiście. — Catherine skinęła jej głową i ostrożnie usiadła na fotelu. 

Obawiała się, że go zniszczy. Wygładziła pofałdowany materiał i poprawiła swoją spódnicę, by nie widać było na niej zgrubień. Po chwili pani Williams wróciła do pokoju. Na małym stoliczku ustawiła tacę, na której stały filiżanki, dzbanek i talerzyki, wszystkie malowane w czerwone różyczki. Catherine widziała, z jaką precyzją wymalowano każdy kwiatek. Zdawało się jej, że niemal czuje, jak różana woń wdziera się w jej płuca, wypełniając jej ciało słodyczą pierwszej miłości. 

— Niech się pani częstuje, proszę — rzekła kobieta i usiadła w fotelu naprzeciw nauczycielki. — Upiekłam dzisiaj z rana, czekoladowe.

— Oczywiście — odrzekła Catherine i nałożyła sobie najcieńszy z kawałków. — Nie musiała się pani trudzić!

— Nonsens! Trzeba przecież godnie panią ugościć. A jak coś zostanie, to dam mojemu mężowi i małemu, uwielbiają to ciasto!

— W takim razie już biorę się za kosztowanie! — zaśmiała się cicho i wzięła pierwszy kęs. 

Czerwone wybrzeżeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz