1

224 18 13
                                    

*Nora's POV*

- Wyobrażasz to sobie? - powiedziałam rozmarzona do mojej przyjaciółki, jednocześnie kładąc się na wielkim łóżku. 

Było tak blisko do realizacji naszego wielkiego planu. To nasze pierwsze przestępstwo. Nie do końca zaplanowałyśmy je od deski do deski same, bo w końcu mamy dopiero po siedemnaście lat i nie znamy się na tym AŻ TAK dobrze, ale przyłożyłyśmy do tego rękę. 

- Nora... uważasz, że to się uda? - zapytała niepewnie moja przyjaciółka, która leżała obok mnie. Jedyna przyjaciółka, jaką miałam.

- No co ty stara, teraz wymiękasz? Wszystko pójdzie dobrze, na pewno. Zostaw to w rękach naszych ojców. Gdyby nie byli profesjonalistami, to by już siedzieli - próbowałam przekonać ją do swojej pewności siebie.

Od kilku miesięcy przygotowywałyśmy miejsce, w którym wszystko miało się odbywać. Opracowywałyśmy krok po kroku, minuta po minucie, sekunda po sekundzie ten jeden dzień, który miał wszystko zmienić. Nie ma czasu ani możliwości na zawahania lub pomyłki. Nie ma odwrotu. Jutro o 20:27 wcielamy wszystko w życie. Za wiele starań, by zrezygnować.

***

Panował już mrok. Była zima i temperatura była dość niska, jednak utrzymywała się powyżej zero stopni. W klubie, przed którym stały zaparkowane czarne vany, odbywał się koncert zespołu Felivers. Razem z Larą tańczyłyśmy do piosenek przez nich wykonywanych, ale jednocześnie kontrolowałyśmy sytuację. 

Rodzice chłopaków stali w wyznaczonym miejscu i przyglądali się swoim pociechom z dumą i euforią. Wystarczyła tylko jedna rzecz, żeby sprawić poruszenie i żeby nie mogli pójść pogratulować swoim dzieciom udanego występu. 

Ostatnia piosenka zmierzała ku końcowi, a ja trzymałam w ręku mały i zupełnie nieszkodliwy granat dymny. Trzymałam w palcach zawleczkę, żeby tylko w odpowiednim momencie go aktywować. Charakterystyczny rytm melodii... "to się nie skończy dobrze". Pociągnęłam za daną część przedmiotu i rzuciłam go pod ławkę.

Chłopcy wybiegli za scenę. Zrobiło się ciemno i rozległ się pisk z powodu końca. Wystarczyła chwila, żeby wybuchła panika, a my jako pierwsze wybiegłyśmy z budynku. Wsiadłyśmy do jednego z czarnych vanów postawionych na tyłach klubu. Tego, w którym siedziałyśmy, prowadził facet o pseudonimie Denis. W naszej działalności nie używało się prawdziwych imion.

Wszyscy siedzieliśmy i czekaliśmy, aż tylnym wyjściem wyjdą te konkretne osoby. Piątka chłopaków szybko wsiadła do busa z naklejoną nazwą ich zespołu, a ich manager, tak jak w naszym planie, przyjechał własnym samochodem. Wyjechaliśmy przed nimi. Znaliśmy dokładną trasę, jaką jeżdżą do domu. 

Gdy byliśmy w wyznaczonym na tę część planu miejscu, czyli na bardzo mało ruchliwej, powiedziałabym nawet polnej drodze, dwa vany zatrzymały się, torując przejazd. Chwilę nie wychodziliśmy ze środka, żeby zbliżył się kolejny pojazd z  naszymi ludźmi, który jechał w bezpiecznej odległości za busem zespołu. 

Z białej maszyny wyszedł Piotr Zborowski, który siedział za jej kierownicą i zapukał w naszą szybę.

- Przepraszam? Czy coś się stało? Mogę jakoś pomóc - rozległ się przytłumiony i jak zawsze uprzejmy głos.

Denis odsunął szybę i strzelił w chłopaka małą strzałką, która zakończona była ultra cienką igiełką, szybko przebijającą się przez ubranie i skórę. W jej trzonie była substancja, przez którą chłopak stracił świadomość i poleciał do tyłu w ramiona mężczyzny nazywanego Biały. Ten usadził go w drugim czarnym vanie.

Ludzie z trzeciego pojazdu otoczyli busa i łapali młodych chłopaków, którzy próbowali uciec, podając im ten sam chemiczny twór. Do naszego samochodu trafił Miłosz i Cody. Wyglądali tak uroczo, gdy byli bezbronni. Zakręciłam pasemko włosów tego drugiego na palcu. Po prostu perfekcja.

Do szpiku kości |FeliversWhere stories live. Discover now