Rozdział 1

1.8K 117 45
                                    

No to startujemy. Rozdziały będą naprzemienne, mniej więcej co kilka dni.

Zapraszamy!

rozdział napisany przez... a może zgadniecie??

Katia

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech, oparłam skrzypce na ramieniu i przesunęłam smyczkiem po strunach. Instrument wydał pierwszy dźwięk, wypełniając melodią aulę Lwowskiej Narodowej Uczelni Muzycznej, gdzie studiowałam od trzech lat. Dziś wypadał dzień mojego egzaminu końcowego. Na sali siedzieli nauczyciele, całe mnóstwo kolegów z roku, rodzice, a także kilku łowców talentów z najlepszych europejskich konserwatoriów.

Czy odczuwałam strach? Tremę? Stres?

Skąd... Takie sytuacje nie potrafiłyby wytrącić mnie z równowagi, nawet gdyby usilnie próbowały.

Ubrana w elegancką, czerwoną sukienkę oraz niebotycznie wysokie szpilki poruszałam się lekko w rytm muzyki. „To Forgive, But Not Forget" rozbrzmiewało coraz głośniej, w miarę jak docierałam do kolejnych nut, a każda kolejna przyprawiała o dreszcze i gęsią skórkę.

Spojrzałam na ojca. Siedział w pierwszym rzędzie. Z jego twarzy biła prawdziwa duma. Widziałam u niego uśmiech, który był zarezerwowany wyłącznie na specjalne okazje. Ja też się uśmiechnęłam, bo czułam ekscytację z faktu, jak łatwo potrafiłam oczarować tłumy. Miałam to po prostu we krwi, jakbym została do tego stworzona.

Przyciskałam smyczek mocniej, pociągałam nim szybciej, dostosowując tempo do uderzeń swojego serca. Dźwięki wylewały się jeden za drugim i wprawiały widownię w błogi stan upojenia. Doskonale zauważałam ich reakcje oraz miny, które wyrażały zadowolenie.

I o to chodziło.

***

Ukłoniłam się i zeszłam z podwyższenia, odprowadzana gromkimi brawami. Jak tylko odłożyłam skrzypce do futerału, od razu znalazłam się w szerokich ramionach taty.

– Katio, kochanie! – Ojciec ucałował oba moje policzki. – Byłaś niesamowita!

Uniosłam kąciki ust. No jasne, że byłam!

– Dziękuję – odpowiedziałam, po czym powtórzyłam to jeszcze przynajmniej z dziesięć razy, przyjmując komplementy i gratulacje od ustawiających się do mnie w kolejce słuchaczy. Niektórych z nich kojarzyłam z uczelni, innych zaprosił tata, by móc pochwalić się przed całą śmietanką towarzyską, jak cholernie utalentowana była jego córeczka. Na końcu podeszli też profesorowie oraz kilkoro moich najbliższych znajomych.

W pomieszczeniu obok, dokąd przeszliśmy zaraz po koncercie, czekał szampan i drobny poczęstunek. Choć takie rzeczy na co dzień nie były tutaj praktykowane, ojciec zadbał o odpowiednie zaopatrzenie. Od lat wspierał szkołę finansowo, sponsorował remonty czy zakup pomocy naukowych, więc nikt nawet nie śmiał mu odmówić. Na Ukrainie uchodził za szanowanego, majętnego biznesmena i mimo że krążyły o nim przeróżne plotki, często rozsiewane głównie przez konkurentów, mało kto brał je pod uwagę, gdy w grę wchodziły grube pieniądze.

Przez jakąś godzinę, może półtorej, kręciłam się po wnętrzu. Rozmawiałam z nauczycielami, przyjaciółmi, członkami komisji uczelnianej oraz profesorami z innych akademii, torując sobie drogę do przyszłości. Zawsze marzyłam o tym, by któregoś dnia zagrać pierwsze skrzypce w którejś z bardziej znanych orkiestr symfonicznych, lecz tata wciąż mi powtarzał: mierz najwyżej albo wcale. Właśnie dlatego dawałam pojedyncze koncerty w kilku filharmoniach i operach, ale odmawiałam stałego zatrudnienia. Skupiałam się na nauce i doszlifowywaniu swoich umiejętności.

Odstawiłam pustą szklankę na tacę i rozejrzałam się dookoła. Odnalazłam ojca wzrokiem, a kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, porozumiewawczo skinął na mnie głową. Pożegnałam się ze wszystkimi i wyszłam na korytarz, w progu przejmując torbę od jednego z ochroniarzy taty, po czym skierowałam się do toalety, gdzie zaraz zamknęłam za sobą drzwi na zasuwkę.

Zdjęłam z siebie sukienkę i niewygodne szpilki, następnie wcisnęłam się w obcisłe, skórzane spodnie, luźną koszulkę, kurtkę oraz buty za kostkę. Rozplątałam też kok, czując ulgę, gdy ściśnięte dotąd włosy rozsypały się po ramionach. Na koniec spakowałam ubrania i pewnym krokiem podążyłam w stronę holu.

Wyszłam przed budynek. Odnalazłam auto ojca, przekazałam jego kierowcy torbę i futerał ze skrzypcami, a w zamian wzięłam od niego kask, który wyćwiczonym ruchem sprawnie włożyłam na głowę. Wsiadłam na motocykl. Wsunęłam kluczyk do stacyjki i uruchomiłam maszynę, potem zwinnym manewrem okrążyłam parking, by wydostać się na drogę.

Od gmachu uczelni do Przemyśla, gdzie mieszkałam i aktualnie się wybierałam, dzieliła mnie dwugodzinna trasa, jednak pędząc jezdnią na motorze, w dodatku wieczorową już porą, byłam pewna, że skrócę ją do minimum, może nawet o połowę.

Przyspieszyłam, aby jak najlepiej wykorzystać pustki na ulicach. Wiatr szumiał mi w uszach, a prędkość uwalniała buzującą w żyłach adrenalinę. Uwielbiałam to. Kiedy koła gładko sunęły po nawierzchni, siła rozpędu uderzała w klatkę piersiową, miarowy szum silnika wydawał głośne dźwięki, autostrada przede mną zaś była tak długa i ciemna, jakby ciągnęła się w nieskończoność, czułam się sobą. Prawdziwą mną.

Niespełna pięćdziesiąt minut później znalazłam się na przejściu granicznym, skąd bez problemu dotarłam na obrzeża miasta i już po niecałym kwadransie parkowałam za jednym z opuszczonych od wielu lat budynków, w którym czekała na mnie sprawa do załatwienia.

Zeskoczyłam z motocykla, szarpnęłam za drzwi garażowe, mocno je unosząc, po czym wślizgnęłam się do środka i od razu je za sobą zamknęłam. Na hali panował gwar. Chłopaki siedziały na wyświechtanych fotelach, ledwo wytrzymujących ich ciężar krzesłach, zauważyłam też, że jeden z nich przycupnął na drewnianej skrzyni. Grali w karty, pili piwo i przekrzykiwali płynącą z radia muzykę, rechocząc przy tym na całego. Nawet tego nie skomentowałam. Pokręciłam tylko głową z niedowierzaniem, jak facetom niewiele było potrzebne do szczęścia.

W powietrzu czułam zapach alkoholu i gryzący swąd papierosowego dymu. Przeszłam do prowizorycznej kuchni, gdzie stała raptem para rozklekotanych szafek, stół z mikrofalówką oraz lodówka, z której wyjęłam zimną butelkę jakiegoś taniego sikacza. Otworzyłam ją leżącą na blacie zapalniczką i pociągnęłam spory łyk.

Gorzkie. Dobre. Mniam.

Byłam piekielnie spragniona. Opróżniłam prawie pół zawartości, zanim odessałam się od szyjki i wróciłam do chłopaków. Mieliśmy przed sobą kilka godzin planowania i prawdopodobnie niezbyt przespaną noc.

Wsunęłam koniuszki dwóch palców do ust i głośno zagwizdałam.

– Panowie, koniec tego dobrego! – zawołałam. Gdy już przyciągnęłam ich uwagę, wskazałam ręką pokój po drugiej stronie pomieszczenia. Znajdował się tam roboczy gabinet z sejfem, dużym biurkiem, komputerem, zestawem teczek z potrzebnymi papierami, a także niszczarką do dokumentów. Generalnie wszystko tu było dość spartańskie, przygotowane na to, by w razie problemów dało się złapać pod pachę najważniejsze rzeczy i zwiać stąd w parę minut, nie zostawiając po sobie śladów. Poza tym nigdy nie tkwiliśmy zbyt długo w jednym miejscu, więc ułatwiało nam to życie przy częstych zmianach lokalizacji. – Zapraszam – dodałam. – Zabierajmy się do roboty.

Na moje słowa mężczyźni podnieśli się z siedzeń i ruszyli za mną. Po ich wesołych minach oraz szerokich uśmiechach wiedziałam, że cieszyli się z jak dzieci w sklepie z zabawkami. Reagowali tak za każdym razem, gdy opracowywaliśmy strategię na najbliższe dni. Każdy chciał się wykazać, udowodnić swoją wartość i zasłużyć na szacunek.

A ja z przyjemnością im to umożliwiałam.



FURIA. Na granicy anarchiiजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें