1-11.1

1.3K 101 37
                                    


Hej, skarby, jak się czujemy? <3

America ziewnęła, idąc w stronę palisady. Xana męczyły koszmary odkąd dowiedział się, że Ziemianie chcą ich wybić, więc każdej nocy budziła się, słysząc jego skomlenie i płacz, po czym pocieszała chłopca, mówiąc, że nie pozwoli nikomu go skrzywdzić.

Raven jej wcale nie pomogła, gdy dwa dni po wybuchu bomby, którą sama skonstruowała, oznajmiła, iż ona i Finn rozeszli się na dobre. Mulatka przybierała maskę, zapewniając ją, że wszystko jest w porządku, że chce  aby Finn był szczęśliwy i znaczenia dla niej nie miało, czy będzie z nią, czy z Clarke. Lecz Mer wiedziała, aż nazdyt dobrze, że w środku Reyes cierpi katusze, których nie sposób było sobie wyobrazić. Dlatego dla pewności pocałowała ją mocno w czoło, samej zaciskając ze wzruszenia oczy i po prostu przytuliła ją. Chciała, aby Raven była pewna, że zawsze może polegać na swojej przyjaciółce.

Kontakt z Arką ciągle był przerwany, ale pani mechanik i Monty odkryli, że za zerwanie połączenia w Dzień Jedności odpowiedzialny był zapewne wybuch.

Wybuch... Cholerny wybuch...

Myśl o tym, że Kane mógł być na Exodusie zaczęła zdawać się wybawieniem, bowiem Mer uważała, że taka śmierć - szybka i niespodziewana - była o niebo lepsza od uduszenia się, z powodu braku tlenu. Jednak wciąż pozostał nieopisany ból, który wędrował stopniowo z jej serca do umysłu. Wolałaby wiedzieć, jaką tak naprawdę śmierć odniósł jej ojciec. Choćby była to najpotworniejsza opcja. Niewiedza bowiem, sprawiała, że jeszcze silniejsze emocje targały jej ciałem, choć na początku lepiej żyło jej się z tą nieświadomością. Przez tę że właśnie niewiedzę przygnębienie i nerwowość emanowały z coraz większą siłą rażenia, zabijając uśmiechy i dobre humory jej kolegów.

Skupiła się więc na warcie i obserwowaniu, czy Ziemianie nie planują przypadkiem zaatakować w jakiejkolwiek chwili, przelewając krew z większą brutalnością, niż na początku zamierzali. W tym celu blondynka obierała sobie za najwyższy priorytet stanie na co drugiej czujce.

- I jak? - Jej myśli zostały natychmiastowo zdeptane przez Bellamy'ego, który stał niecałe dwa kroki przed nią. Zaraz obok czarnowłosego znajdowała się Clarke, wpatrująca się w, zdawać by się mogło, pusty las.

Młoda lekarka potrząsnęła krótko głową, biorąc głęboki oddech.

- Minęły dwa dni. Może bomba na moście ich odstraszyła.

America stanęła obok nich, sprawiając tym samym, iż na nią spojrzeli. Jednak blondynka poprawiła tylko karabin, a następnie przetarła oczy palcami prawej dłoni, zakrywając się uprzednio włosami. Przez te dwa dni spała nieregularnie. Fizycznie była w pełni sprawna, ale umysł często płatał jej figle. Czasem zdawało jej się, że słyszy głos ojca, wołający jej imię.

- Wątpię. - Zaczęła, podnosząc wzrok i przełykając z trudem. - Prędzej zbierają siły, by zaatakować brutalniej niż zamierzali.

- Masz rację. - Rzekła Clarke, wzdychając. - Przyjdą tu.

- A my mamy przejebane. - Wyznała z ponurą miną, wciąż uparcie na nich nie patrząc, po czym dodała: - Dokładnie tak, jak Żydzi podczas Drugiej Wojny Światowej.

- Dobrze się czujesz? - Zapytał Blake, a mięsień na jego policzku drgnął pod wpływem zaciskania zębów.

- Dlaczego pytasz. - Odparła z grobową mimiką twarzy. Zdanie kompletnie nie zabrzmiało jak pytanie, a powiedziała to z takim zrezygnowaniem, że tylko ich to w tym utwierdziło.

- Bo zaczynasz nas martwić, Mer. - Wtrąciła Gryffin, sprawiając, że blondynce uaktywnił się tryb obronny.

Kane westchnęła, rozchylając minimalnie usta. Zamrugała parę razy, a potem zaśmiała się z odrobiną rozbawienia. Zerknęła na nich z uniesionymi kącikiem ust. Maska zawsze była świetnym wyjściem. Zawsze.

𝐌𝐀𝐘 𝐖𝐄 𝐌𝐄𝐄𝐓 𝐀𝐆𝐀𝐈𝐍 | 𝐛𝐞𝐥𝐥𝐚𝐦𝐲Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz