Rozdział 21. Szkarłat, błękit i biel

98 3 1
                                    

Byłam otoczona szkarłatem i błękitem. Kolorowe palmy wykwitały po lewej i prawej stronie, a przede mną wiła się kręta ścieżka. Prowadziła do ciemnego lasu, którego drzewa zdawały się dotykać zasnutego szarymi chmurami nieba.

Zaczęłam iść dróżką, nie oglądając się za siebie, choć coś zabraniało mi to zrobić. Podążając powoli w stronę lasu, przykuwałam wzrok do różnych kształtów pojawiających się w powietrzu, a później tonących w szmaragdowej trawie. Teraz mieniły się kolorami, począwszy od różowego, poprzez zielony, skończywszy na brązie. Chciałam ich dotknąć, jednak to coś tym razem kazało mi tego nie robić.

Weszłam między drzewa, czując na skórze chłodny podmuch wiatru. Przystanęłam. Rozejrzałam się chwilę, po czym popatrzyłam przed siebie.

Na ścieżce stał Teodor. Spoglądał na mnie tymi swoimi przenikliwymi oczyma, ręce trzymał w kieszeniach ciemnoniebieskich dżinsów, śnieżnobiała koszula sprawiała wrażenie po prostu idealnej na tle zieleni.

A na jego ustach tańczył uśmiech.

Nie mogąc się opanować, oddałam gest. Ruszyłam w stronę chłopaka, nie wiedziałam po co, jednocześnie pragnąć chwycić go za rękę oraz wraz z nim przejść przez ten ponury las.

I wtedy się obudziłam. Beż żadnej kakofonii w uszach, bez nie wiadomo jak wstrząsającej reakcji, bez pleców oblanych zimnym potem.

Po prostu otworzyłam oczy, w jednej chwili przypominając sobie wszystkie wydarzenia minionego dnia.

To takie... męczące. Dopiero co powrócić z krainy bez wątpienia nienormalnych snów i już zostać rzuconą na pożarcie rzeczywistości.

W dodatku nieco później, już gramoląc się z łóżka, dołapało mnie dziwnie złe przeczucie, że wydarzy się coś niedobrego.

Kolejny nieudany poranek. Nic, tylko skakać z radości.

Kilka minut zwlekałam ze wstaniem, a i tak do łazienki weszłam niewiele po szóstej. Ivy jeszcze spała, na brzuchu, z głową obok poduszki oraz jedynie do pasa przykryta kołdrą. Uśmiechnęłam się lekko, po czym po cichu poszłam wykonać poranną toaletę.

On nic dla ciebie nie znaczy – powtarzałam sobie w myślach, gwałtownie rozczesując szczotką splątane włosy. Nic a nic.

Teodor jedynie był i tyle. Wprawdzie owszem, coraz ciężej było mi oderwać od niego wzrok, zwłaszcza gdy akurat ze sobą rozmawialiśmy, jednak to nie równało się z tym, że na przykład mogłabym zacząć coś do niego czuć.

Byłam egoistką.

Próbowałam go zmienić tylko ze względu na korzyść dla mnie. Tak byłoby lepiej, prościej, może dzięki temu łatwiej by mi się z nim dogadywało.

I – czego mimo wszystko wciąż nie chciałam przyjąć do wiadomości – może między nami coś by się zmieniło.

Słowa Teodora, tak dobitnie wypowiedziane, nie tyle co zraniły, a raczej ukazały bolesną prawdę. Dobrze, sam przyznał, że faktycznie w niewielkim stopniu odniosłam sukces, ale cóż – nie mogłam liczyć na więcej. Niepotrzebnie się starałam, to nic więcej nie dawało. Sam mnie o tym poinformował. Sam rozkazał, bym w końcu przestała tak usilnie próbować.

Westchnęłam.

– Utracisz to, co już zyskałaś, Hermiono – powiedziałam cichutko do swojego odbicia w lustrze.

Usłyszałam stukanie w drzwi, a potem zaspany głos Ivy:

– Wychodź już nooo – ziewnęła.

Jeden jedyny wyjątekWhere stories live. Discover now