Gdy diabeł spotkał anioła

2.3K 184 85
                                    

        Siedział na twardej, drewnianej ławie, ustawionej przy jednej ze ścian swego więzienia. Bezczynnie wpatrywał się w skromnie urządzone pomieszczenie, które zdążyło mu się  mocno znudzić przez tysiąclecia stagnacji. Niczego tu nie zmieniał, bo i nie czuł takiej potrzeby. Luksusy nigdy go nie nęciły. Jedyną rzeczą, która zabijała nudę powtarzalnych dni, była kolekcja książek. Dziwnych, pisanych przez człowieczków dzieł, które jego słudzy przemycali ze świata śmiertelnych. Choć całym sobą gardził ludzkością, książki niezmiennie wzbudzały jego zachwyt. Widoczna w nich była twórcza iskra, którą te mierne pokraki odziedziczyły po Wielkim Papciu. Poderwał się, zagryzając zęby. Samo wspomnienie Ojca działało mu na nerwy. Podszedł do ściany klatki i położył na niej dłoń. W mgnieniu oka powstał wyłom, któremu nadał kształt klasycznych drzwi. Uśmiechnął się kącikiem ust. Żałosne. Sam pomysł, że coś tak trywialnego jak klatka mogło go powstrzymać, przyprawiał go o ochydne mdłości. Równie dobrze mogli zamknąć go w kartonowym pudle – taka sama skuteczność. Dostojnym, wolnym krokiem opuścił swoje więzienie, mając w planach przechadzkę po podziemiu. Nie lubił towarzystwa, więc usunął się w cień, gdy usłyszał nieodległe głosy. Przyciskając plecy do kamiennej ściany, w milczeniu obserwując kilkudziesięciu upadłych, ciągnących w pobliże jego osobliwego domostwa. Niscy rangą upadli coraz częściej ściągali tu ze wszelakich zakamarków podziemia, osiedlając się na wolnych przestrzeniach, sąsiadujących z jego klatką. Nieprzyjemny zgrzyt zmącił jego myśli. Niejasny cień grozy zawisł nad światem, oddziałując nawet na plugawych wygnańców. Coś nadciągało i wszyscy byli tego świadomi. Powolutku zbliżało się coś, czego jeszcze nigdy nie napotkali i słusznie mogli upatrywać w tym zagrożenia. Wzmagająca się z każdym dniem pieśń Otchłani, nie pozwalała im zapomnieć nawet na chwilę. Jej słodka melodia ze stulecia na stulecie stawała się coraz bardziej agresywna, nieprzyjemna i namolna. Zaczynała przypominać kakofoniczną mieszankę okrzyków, wydobywających się z tysięcy gardeł. Była czymś obcym. Niepokojącym. Nieznanym i złowrogim. Cokolwiek czaiło się w głębokich odmętach Otchłani, zdecydowanie nie mogło być ich sojusznikiem. Świadomość nadciągającego pochodu w końcu złamała jego bierność, zmuszając go do powtórnego działania na rzecz dobra swoich braci. Upadli tysiące lat temu poszli za jego wezwaniem i zapłacili za bunt wysoką cenę. Lilith całkowicie postradała zmysły i w gruncie rzeczy cieszył się, że wykonano na niej egzekucję. Była zbyt rządna krwi, zaciekła i bezlitosna w swym szaleństwie, by można było puścić ją wolno. Samaela skazano na wieczne rozdarcie pomiędzy światami żywych, upadłych i samym niebem, odmawiając mu prawa powrotu, dopóki nie odkupi swoich win. On sam został po kres czasu potępiony i na potępienie zasłużył, ale nie miał zamiaru bawić się w pokornego więźnia, gdy coś kurewsko niepokojącego wisiało w powietrzu. Odkleił się od ściany i ruszył przed siebie, myśląc intensywnie. Cokolwiek się działo, najlepiej widać to było w świecie śmiertelnych. Ludzie pomaleńku dziczeli, choć upadli nie przykładali zbytnio ręki do tego procederu. Coś innego toczyło ich słabe dusze wyrafinowaną zgnilizną, niedostrzegalną na pierwszy rzut oka. Aniołowie mogli tego nie widzieć, jednak upadli to czuli. Czuli ohydny odór, towarzyszący rozpadowi dusz we wciąż żywych ciałach. Chciał to zbadać, jednak w tym celu musiałby udać się do krainy śmiertelnych, co wydawało się rzeczą nieosiągalną. Wydostanie się z klatki to jedno, ale przekroczenie granicy podziemia – w jego przypadku – to zupełnie inna bajka. Niektórzy upadli potrafili przenikać do świata ludzi i czuli się tam całkiem nieźle, jednak niezmiennie ściągali na siebie wzrok pierzastych. Na gierki pomniejszych wygnańców można było przymknąć oko, jednak szturm bariery przez pierwszego upadłego wywołałby ostry alarm. Najpewniej całkiem szybko zaciągniętoby go powtórnie do podziemi i nie wykluczone, że dostałby mu się mało sympatyczny strażnik, w osobie któregoś z Serafinów lub Archaniołów. Musiało istnieć inne wyjście. Rozważał już sztuczkę z opętaniem, lecz obrane cele nie były w stanie znieść takiej dawki mocy. Kruche ciałka zwyczajnie się topiły, zanim zdążył się w nich rozgościć. Długo zastanawiał się nad odrodzeniem w ludzkiej postaci, ale wizązałoby się to z odrzuceniem sporej części potęgi, co nijak mu się nie podobało. Mógłby znowu wykorzystać jakiegoś wpływowego człowieka jako swoją marionetkę, lecz nie dawało to pożądanych efektów wcześniej i zapewne nie dałoby teraz. Frustracja przyprawiła go o ból głowy. Na cóż była mu ta cała wiedza i siła, skoro nie mógł ich wykorzystać?! Już miał złorzeczyć na przewrotny geniusz Wielkiego Papcia, gdy złość nagle go opuściła. Pośród ciszy podziemia usłyszał cichutki szloch. Nigdy nie był wrażliwy, a zawodzenia działały na niego, jak plachta na była, jednak tym razem...ten dźwięk poruszył czułą strunę w jego lodowatym, zatwardziałym sercu. Krzyki i płacze wydobywały się z klatek bezustannie, więc upali ignorowali je do tego stopnia, że przestali je słyszeć. Dlaczego tym razem było inaczej? Sam nie wiedział, dlaczego poczuł tak silną potrzebę dowiedzenia się tego osobiście. Szedł za tym przedziwnym dźwiękiem, który przyciągał go niczym magnes. Zwolnił kroku, gdy zorientował się, skąd dokładnie dobiegał. Gorzka ślina wypełniła jego usta, uniemożliwiając swobodne przełkniecie. Na ramionach poczuł olbrzymi ciężar, zatrzymujący go w miejscu. Klatka Lilith... Nie miał pojęcia o tym, że powtórnie jej użyto. Schronił się w cieniu, kiedy dostrzegł sylwetkę kobiety, stojącej obok mrocznej ściany przeklętego więzienia. Aramon. Pamiętał ją doskonale z czasów wojny i do tej pory uważał, że niczym nie zasłużyła sobie na wygnanie. Aramon była oddaną przyjaciółką Lilith. Nie opuściła boku ukochanej siostry, chociaż miała ku temu wszelkie powody. Im bardziej chore ambicje zaślepiały Lilith, tym częściej wyładowywała swój gniew na Aramon. Doszło nawet do tego, że nieomal nie pozbawiła jej życia. Aramon była jednym z aniołów, patronujących sztukom lekarskim we wszelkiej formie. Wysławiała się umiejętnościami uzdrowicielskimi oraz czarującą osobowością, dzięki której łatwo zjednywała sojuszników. Wiernie stała za plecami przywódców rebelii, wspomagając ich swym nieocenionym talentem. Jej jedyną próbą było to, by mogła stworzyć strefę neutralną, w której bez przeszkód będzie zajmować się wszystkimi rannymi – bez względu na stronę, jaką obrali. Chętnie na to przystał, doceniając to, że dokonała własnego, w pełni wolnego wyboru. O to właśnie walczyli. O skrawki wolnej woli, której Ojciec im poskąpił. Aramon pełniła swą posługę, jednak w pewnym momencie przestało to odpowiadać Lilith. Gdy Aramon dosłownie przywlokła do swojego szpitala ciężko rannego Archanioła – który od początku sprawiał im poważne problemu – cierpliwość Lilith wyczerpała się gwałtownie. Zebrała grupę rebeliantów i siłą wdarła się do szpitala, wyzywając oddaną siostrę od zdrajców ich sprawy. Domagała się wydania Archanioła, którego chciała dobić, a jego głowę rzucić pod stopy jemu podobnych. Aramon zasłoniła rannego własnym ciałem, podnosząc krzyk. Przerwała go bezlitosna dłoń Lilith, zaciśnięta na gardle przyjaciółki oraz jej ulubiony sztylet, raz po raz zatapiając się w ciele uzdrowicielki. Zapewne Aramon przyplaciłaby opór życiem, gdyby chaos w neutralnej części obozu nie przyciągnął jego uwagi. Wpadł do szpitala i z pomocą Samaela wyrzucił napastników, grożąc im śmiercią, jeśli się nie oddalą. Sam zaopiekował się Aramon oraz Archaniołem, uparcie odmawiając oddania ich w czyjekolwiek ręce. Już wtedy przeczuwał, że jeśli choć na chwilę odwróci wzrok, Lilith znajdzie sposób, by dokonać zemsty. Gniew potrafił całkowicie ją zaślepiać i nie sposób było go ukoić, bez przelewu krwi. Gdy Archanioł wyzdrowiał na tyle, by nic nie zagrażało jego życiu, osobiście wyprowadził go poza obszar, okupowany przez buntowników. Nie kierował nim żaden sentyment, ani tym bardziej sympatia do niegdysiejszego brata. Nie chciał, żeby ofiara Aramon poszła na marne. Ocalonym Archaniołem był Gabriel, który jako jedyny wstawił się za Aramon, odmawiając uznania jej za godną potępienia. Jego głos rozmył się pośród krzyków pozostałych. Aramon została skazana na wygnanie i Gabriel niewiele mógł na to poradzić. Zacisnął pięści, po raz kolejny poddając się fali duszącej złości. Nie tylko Aramon nie zasłużyła sobie na taki los. Pośród upadłych była grupa istot, które żadnej zbrodni nie popełniły i ręki na współbraci nie podniosły, a mimo to spotkał ich taka sama kara, jak zapalczywych morderców. O to miał największy żal do Ojca. To On lepiej niż ktokolwiek inny powinien wiedzieć, że nie wszystkim aniołkom przeznaczone były chóralne śpiewy, radosne doglądanie jego owieczek, czy inne sielskie zajęcia. Część z nich stworzono z myślą o oddanej armii wojowników, gotowych siłą bronić jego planów oraz twardo egzekwować boskie wyroki. Kiedy takie istoty wkroczyły na ścieżkę buntu, niebo w jednej chwili stało się piekłem. Anioły pokroju Aramon wspierały ich cicho, nie wyciągając dłoni w stronę broni i tak po prawdzie nikt tego od nich nie wymagał. Zwyczajnie nie byli zdolni do przelewania krwi i nie powinni odpowiadać za swoje czyny na równi z wojownikami. Od Samaela wiedział o tym, że Papcio zaszył się na jakimś zadupiu zaraz po tym, jak on sam został strącony. Ponoć wygnanie ukochanego syna złamało mu serce, jednak nie chciało mu się w to wierzyć. Dziadyga zwyczajnie okazał się tchórzem. Słabym starcem, nie potrafiącym patrzeć na konsekwencje wojny, której przyczyną były jego decyzje. Przełykając furię, obserwował Aramon. Coś mówiła, jednak nie był w stanie usłyszeć, co konkretnie. Cokolwiek by to nie było, uciszyło łamiący serce szloch. Skamieniał, kiedy do jego uszu dotarła najpiękniejsza melodia, jaką kiedykolwiek słyszał. Spędził tysiąclecia w niebiańskim orszaku, wysłuchując przecudnego śpiewu niegdysiejszych współbraci, jednakże nie umywał się on do symfoni, która rozbrzmiała w podziemiach. Śmiech. Tak delikatny, dźwięczny i subtelnie kojący... Zdolny do ugaszenia gniewu, trawiącego go bez ustanku. Chciał podejść bliżej. Z zamkniętymi oczyma wsłuchiwać się w tę melodię, aż po kres dni. Powstrzymywała go wyłącznie obecność Aramon. Usiadł na ziemi, oparł brodę na splecionych dłoniach i czekał, nie mając zamiaru się stąd ruszać, dopóki nie będzie mu dane poznać istoty, uwięzionej w klatce. Nie wiedział, ile dokładnie czasu spędził w ten sposób. Minuty, godziny, dni...to nie miało znaczenia. Docierał do niego przytłumiony przez ściany głos, który nie ustępował swym pięknem śmiechowi. Więc...to była kobieta. Przymknął powieki, mimowolnie rozmyślając o tym, jak musiała wyglądać. Anioły z natury były stworzeniami o boskiej urodzie, jednak taki banał nie do końca mu pasował. Jej głos był wyjątkowy, więc i ona nie mogła być zwyczajnie podobna do aniołów. Może była człowiekiem? To też jakoś mu zgrzytało. Nie anioł, nie człowiek, nie upadły... więc kto, u licha? Siedział tu od dość dawna, jednak raczej by wiedział, gdyby pojawiła się jeszcze jakaś rasa stworzeń. Niespodziewane olśnienie zatamowało jego oddech. Phoenix. Słyszał o nich. Pięć istot, które narodziły się z podzielonej mocy Lilith – dawnej pani magii. Trochę aniołowie, trochę ludzie, trochę upadli. Nieśmiertelne stworzenia, uwięzione pośród śmiertelnych. Magiczne byty, odcięte od nieba i podziemi. Wieczni tułacze, którym powierzono pieczę nad ludźmi. Klan mentorów, odpowiedzialny na wtłoczenie magii w okaleczony wojną w niebiosach świat oraz jej rozkwit. Ogarnął go najszczerszy smutek. Ich los wydawał się gorszy od jego własnego. Z tego co wiedział, zdolni byli do odczuwania ludzkich emocji i to wydało mu się karą znacznie dotkliwszą, od jakiegokolwiek wygnania. Żyli pośród tych, którzy gaśli nieuchronnie na ich oczach. Ciągnące się wiekami uczucie straty musiało być koszmarem, z którego każdy chciałby się wybudzić. Co ona tu robiła? Czyż nie powinna być pośród swoich? Dlaczego ktoś miałby ją zamykać? Ilość pytań zaczynała go przytłaczać, jednak czekał cierpliwie – nie mógł narzekać na brak czasu. Gdy Aramon w końcu odeszła, zwlekał jeszcze przez chwilę. Ociężale podniósł się z ziemi i ruszył w stronę klatki znacznie mniej pewnie, niż chciał przed sobą przyznać. O co miałby ją zapytać? Skąd pomysł, że w ogóle będzie chciała z nim rozmawiać. Podszedł do czarnej ściany i zwyczajnie opadł na kolana. Oparł plecy o gładką ciemność, nie odzywając się przez dłuższy czas.

Córa rodu Phoenix.Where stories live. Discover now