04. stick to the plan

321 29 6
                                    

Grace w skupieniu analizowała mapę Londynu, która nie wiadomo skąd okazała się być częścią jej obszernego ekwipunku. Nie pomyślałaby, że to miasto jest tak wielkie – od przeszło kilkunastu minut starała się znaleźć na mapie położenie ulicy, którą zapisała dla niej czarownica z Hogsmeade. Okazało się to niezwykle trudne; plan przestawiał prawie nieczytelny gąszcz dróg.

Syriusz aktualnie nie wykazywał żadnego zainteresowania jej rozterką. Po ich przyjeździe do stolicy Anglii wręcz siłą zaciągnął ją do przypadkowej knajpy, stwierdzając, że nie można dobrze zacząć dnia bez śniadania.

— To nazywasz śniadaniem? — zapytała podejrzliwie dziewczyna, gdy niska kelnerka postawiła przed Gryfonem dwudaniowy obiad i kufel kremowego piwa.

— Umieram z głodu — obwieścił wszem i wobec, po czym bez zbędnych ceregieli zabrał się do jedzenia.

Ona wróciła do przyglądania się mapie. Odkąd pół godziny temu dotarli do Londynu (za namową Syriusza jechali na gapę), usiłowała określić ich położenie. Niestety, nie znała Londynu na tyle dobrze, by wiedzieć przynajmniej w jakiej dzielnicy leży poszukiwana przez nich ulica. Była zła, że teraz tracili czas, narażając się na ryzyko. Za to jej kompan nie wydawał się wcale przejęty.

— Wyborne — skomentował z westchnieniem. — Może oderwiesz się na chwilę od tego świstka i zjesz coś?

— Podziękuję — odparła dziwnie uprzejmie, nie podnosząc głowy. — Musimy skupić się na tym, po co tu właściwie jesteśmy. Nie powinniśmy byli tutaj w ogóle przychodzić.

— No co ty! Ta kaczka jest naprawdę pyszna. Masz, spróbuj...

Uciszyła go krótkim gestem dłoni. Black i tak trajkotał za dużo, niepotrzebnie zwracając na siebie uwagę. Powodzenie tej misji w tej chwili zależało tylko od niej. Oparła głowę na dłoniach i starała się skupić, ale Syriusz mlaskał trochę za głośno. 

W obskurnej knajpie przebywało zaledwie kilka osób, zapewne przez wczesną porę. Kelnerka za ladą co jakiś czas zerkała w ich stronę podejrzliwie, a trzech ogromnych gości popijających ognistą whisky przy barze w ogóle nie zwracało na nich uwagi. Ze starego radia wydobywał się trzeszczący głos prezenterki pogody, a całe wnętrze pachniało śmieciami i stęchłą rybą. Grace marzyła, by czym prędzej się stąd wynieść.

Gryfon na chwilę przerwał jedzenie.

— Mam pytanie z czystej ciekawości — powiadomił, wycierając twarz zgniecioną serwetką. — Dotyczące ślizgońskiej natury. Czy wy w ogóle kiedykolwiek się uśmiechacie?

Zerknęła na niego spode łba. Nie była pewna czy pyta na poważnie, czy znowu robi sobie z niej żarty. Postanowiła odbić piłeczkę.

— To ja zadam tobie pytanie. Czy wy, Gryfoni, kiedykolwiek przestajecie trajkotać, czy tylko ty jesteś takim przypadkiem, który nie potrafi?

Prychnął, rozbawiony.

— Dobra jesteś, Winters. Czasem wydaje mi się, że nadawałabyś się do Huncotów, gdybyś była trochę mniej sztywna.

— Skąd pomysł, że chciałabym być częścią tej waszej żałosnej grupy?

Droczyli się tak jeszcze przez moment, wymyślając coraz to nowe sposoby, by pocisnąć siebie nawzajem. Zamiast obrażać się za niektóre niezbyt miłe słowa, przejmowali pałeczkę i tak na zmianę. Typowe gryfońsko-ślizgońskie przekomarzania. 

Dziewczyna właśnie miała skomentować ostatni żart wywinięty przez chłopaków na eliksirach, kiedy do ich stolika podszedł jeden z facetów siedzących wcześniej przy barze. Mierzył chyba z dwa metry wzrostu i wyglądał naprawdę groźnie.

unsteady ◆ syriusz black¹ ✓Where stories live. Discover now