rozdział trzynasty, czyli wzięło ich na jakieś sentymentalne wyznania

276 26 1
                                    

Aldona leżała na parunastu ułożonych na sobie kocach w kajucie kapitana. Mimo że na dworze wzeszły już gwiazdy i księżyc jasno świecił, kobieta nie potrafiła zmrużyć oczu. Nie chodziło nawet o palący dotyk dłoni Jonatana, który, miała wrażenie, wciąż czuła na swojej skórze, chodziło o Jamesa. Wciąż był jej bratem, ale kim jeszcze stał się przez lata, gdy jej nie było?

Była świadkiem tego jak skazywał na śmierć Jacka. Uwięził i prawdopodobnie powiesił całą załogę przemytników. Był zaślepiony żądza sprawiedliwości, której, swoim zdaniem, sam dokonywał.

Gdyby Aldona chciała policzyć wszystkich, których zabiła przez te lata starczyłoby palców rąk (i może jeszcze kilka palców z nogi). Ona i Jack zazwyczaj wiali, zdarzało im się ranić lub obezwładniać przeciwnika, ale do zabójstwa posuwali się rzadko. Jedynie w obronie własnego życia. A James... nie wahał się skazać Jacka, nie mając jakiegokolwiek dowodu. Jego zdaniem wypalona na nadgarstku skóra, układająca się w kształt litery "P" wystarczała. A to była przecież tylko blizna. Każdy marynarz, żeglarz, każdy kto przebywa na morzu zdobywa wiele blizn. Odciskanych zarówno na ciele jak i psychice.

Ocean był nieobliczalny.

Ci co z nim zadzierali nabawiali się ran. Aldona i Jack byli tego żywym dowodem.

Jedna szpetna linia przecinała jej kark i ciągnęła się aż do lewej łopatki. Dwie ciemne, poszarpane blizny na prawym udzie zadane ostrym, gorejącym narzędziem wyróżniały się na jej opalonej, gładkiej skórze.

Ale James wciąż był jej bratem. Wyrodnym bratem, który zostawił ją na pastwę losowi, który mimo jej sprzeciwów zabiłby Jacka. Tego mężczyznę, który ją uratował, który jej nie zostawił, który ją pokochał. Czy James mógł nazywać ich złymi ludźmi, podczas gdy sam skazywał ludzi na stryczek.

Kto naprawdę był złym człowiekiem?

Wydawało się, że młody William zaczął to rozumieć. Wiele lat temu zrozumiał to Gibbs. Ona także zdała sobie z tego sprawę.

Kobieta z westchnieniem wstała z prowizorycznego posłania. Nie ubierała butów, zostawiła je ułożone pod szafą i otwarła drzwi z kajuty. Wystąpiła jedynie krok do przodu, by móc na niego spojrzeć.

Jack Sparrow stał przy sterze. Patrzył wprost przed siebie - na bezkres morza, po chwili spojrzał jednak na busolę, która trzymał w lewej ręce. Uniósł znad niej wzroku który spoczął dokładnie na niej. Wyszczerzył złote zęby w stronę kobiety. Zamknął kompas i schował go do jednej z kieszeni płaszcza.

— Panie Gibbs! — zawołał pierwszego oficera, który pojawił się po chwili, sącząc z manierki ostatnie krople Rumu — Przejmij stery i nie zmieniaj kursu — polecił. Starszy mężczyzna kiwnął głowa, a Jack pośpieszył z wyjaśnieniami — Mam do załatwienia jeszcze jedną sprawę — spojrzał w stronę drzwi do kajuty kapitana, w których stała Aldona.

— Ach... No tak — mrukną Joshamee i pokiwał głową, przejmując ster.

— Pewną sprawę? — spytała sceptycznie Aldona, gdy Jack już do nie podszedł.

— Niezwykłą sprawę — odparł, zawijając wąsy. Kobieta zrobiła krok w tył, a Jack krok w przód. Nogą kopnął drzwi, które z cichym trzaskiem się zamknęły. Mężczyzna ściągnął buty, postawił je obok identycznych butów Aldony, a płaszcz niedbale rzucił na krzesło.

— Jesteśmy dobrymi ludźmi, prawda Jack? — spytała niespodziewanie, siadając na kocach przy ścianie i podciągając nogi pod brodę. Sparrow spojrzał na nią, znad guzików koszuli. Uniósł brwi całkowicie zdziwiony pytaniem, a potem wywrócił oczami i jakby sobie coś przypomniał, odparł:

— Oczywiście, że tak — mruknął — Sprzedałbym Gibbsa za butelkę rumu, to dobry uczynek

Mówiąc to sięgnął po właśnie butelkę rumu, stojącą na stole i usiadł obok niej. Rozpiął koszulę do końca, jednak wciąż miał ją na sobie, a Aldona przejechała opuszkami palców po jego dwóch ciemnoczerwonych bliznach po kulach.

— Kocham cię Jack — szepnęła do niego. Pirat objął ją ramieniem, pijąc rum, a blondynka oparła głowę na jego klatce piersiowej.

— Wzięło cię na jakieś sentymentalne wyznania — stwierdził, odkładając butelkę obok swojej stopy. Spojrzał na nią tak, by widzieć jej słodką, ale wciąż nienaturalnie poważną twarz. Uwielbiał na nią patrząć, ale patrzenie, jak dręczą ją jakieś niezbyt nieprzyjemnie myśli, wcale nie było przyjemne.

— Po prostu — westchnęła - wiesz przecież Jackie, zostałeś mi tylko ty i...

— Wiem — odparł i sięgnął po butelkę, aby ponownie napić się rumu. Coś ścisnęło się w sercu Aldony, w tym jednym z góry nic nie znaczącym słowie kryło się tak wiele. Wiedział i rozumiał. — Ale za cholerę się tym dręczysz, będzie przecież dobrze — dodał — Będziemy mieli Perłę i moją wspaniałą kajutę — poruszył znacząco brwiami

— Jesteś niepoprawny — powtórzyła mu, a mówiła to co najmniej raz w tygodniu. Jack westchnął, kiwając głową.

— Ale mimo to wciąż tu ze mną siedzisz — stwierdził i przyciągnął ja ku sobie, tak że teraz opierała się łopatkami o jego klatkę piersiową. Zadarła głowę, by spojrzeć na jego twarz. Ten parszywy, a jednak dobry uśmiech pojawił się na jego ustach. I właśnie w tym momencie przeżywała wielki dylemat, nie wiedziała, bowiem czy Jacka pocałować, czy dalej patrzeć na jego opaloną twarz.

𝖓𝖎𝖊   𝖒𝖆   𝖗𝖚𝖒𝖚  ✶ ✶ ✶  𝔭𝔦𝔯𝔞𝔱𝔢𝔰 𝔬𝔣 𝔱𝔥𝔢 𝔠𝔞𝔯𝔦𝔟𝔟𝔢𝔞𝔫Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz