Rozdział 15

47 8 22
                                    


Nie pamiętam, kiedy poruszałam się z taką prędkością. Gdybym brała udział w wyścigach, od razu zdobyłabym główną nagrodę. Naprawdę. W głowie kłębiło mi się milion myśli i słów, które planowałam wykrzyknąć temu leszczowi. Ciągle zmieniałam wyrazy w moich wypowiedziach, które miałam przygotowane. Chciałam wygarnąć mu tak bardzo, by pod ciężarem mojej wypowiedzi, mężczyznę aż zgięło wpół.

Byłam wkurwiona, zła i wszystko mnie bolało. Nawet to, że zaczęło padać, wcale mi nie przeszkadzało. Z tego pośpiechu nie patrzyłam gdzie i w co wchodzę. Nie robiłam sobie nic z tego, iż trafiłam prosto w kałużę, tak samo było z moimi mokrymi tenisówkami, które założyłam na koncert, bym mogła wygodnie chodzić. Tak więc obuwie miałam brudne, mokre, a nawet w pewnym momencie sznurówki mi się odwiązały. Lecz to miałam głęboko w nosie. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w swoim bloku, znajdującym się kilkanaście minut od mojego ulubionego klubu.

Musiałam to wszystko zakończyć. Tę naszą znajomość i spotykanie się na numerki, a już w ogóle na żadne koncerty czy nawet „przypadkowe" spotkania w moim mieszkaniu. Musieliśmy trzymać się na dystans, udawać, że się nie znamy i nie rozmawiać ze sobą. Tak będzie lepiej, a najlepiej, kiedy Keith się wyprowadzi z bloku, w którym zamieszkiwałam.

Gdy w końcu znalazłam się przed drzwiami leszcza, zaczęłam głośno pukać tak długo, aż mężczyzna mi nie otworzy. Nie zamierzałam się poddawać. Wiedziałam, że jest w środku, tym bardziej że każdą niedzielę miał wolne.

Moje włosy przez deszcz były w nieładzie i ani myślały wracać do swojego normalnego stanu. Żyły swoim własnym życiem, jakbym nie wiedziała, czym jest szczotka. Moja krzywa twarz oraz zabójczy wzrok, wskazywało we mnie podobieństwo do dzikiego zwierza. Chciałam zawyć, ryknąć, podrapać swoimi długimi paznokciami, rzucić się na tego idiotę. Niestety mimo moich sił, nikt mi nie zamierzał otworzyć.

Nie miałam innego wyjścia - musiałam dać sobie spokój na razie. Skierowałam się w końcu do swojego mieszkania. Musiałam się uspokoić. Wrócić do łóżka, zamknąć oczy i zasnąć. Niestety coś mi w tym przeszkadzało - burczenie brzucha. Miałam zjeść kilka godzin temu - albo jeszcze dłużej - wtedy w McDonaldzie, lecz zdążyłam tam tylko ugryźć jednego kęsa i zakończyć posiłek.

Zdjęłam brudne buty i poszłam do swojego ulubionego pomieszczenia. W kuchni znalazłam w czeluściach lodówki jakieś resztki po dzisiejszym obiedzie, które Margaret specjalnie dla mnie zostawiła.

– Hej, już jesteś – to było bardziej pytanie niż zwykła odpowiedź. Oparła się biodrem o kuchenny blat, obserwując mnie. – Jak koncert?

Miałam coś powiedzieć, lecz kiedy otworzyłam buzię, przerwało mi w tym powiadomienie o SMS-ie. Chciałam to zignorować, lecz ciekawość wzięła górę i skupiłam się na odczytywaniu wiadomości od mojego szefa. Jaki normalny szef pisze w niedzielę do swojego pracownika?

Westchnęłam głośno, czytając. Przepraszał, że musiałam tracić czas na jego badziewny SMS i poinformował mnie, bym następnego dnia pojawiła się w pracy. Że niby jutro miała być jakaś ważna sprawa i chciałby ze mną porozmawiać. Napisał do mnie teraz, bo był prawie pewny, iż sama nie pojawiłabym się w firmie, a przynajmniej nie z rana, co było moim obowiązkiem.

Co za stary idiota! Jak on może mi tak pisać? Może rzeczywiście wcześniej nie byłam dobrą pracownicą, jednak ostatnio naprawdę się poprawiłam. Przecież chodziłam tak, jak miałam to zapisane w grafiku, równo od dziewiątej do osiemnastej, wykonywałam całą swoją robotę i ogólnie zmieniłam się, bo zaczęło mi zależeć na tej głupiej pracy! A on tego nie zauważył, bo był ślepy.

– Co za stary rupieć! – krzyknęłam, marszcząc czoło z niedowierzania. Wróciłam wzrokiem do mojej współlokatorki, przypominając sobie zadane przez nią pytanie. – W dużym skrócie: koncert jak koncert, ale...

I (can't) love youOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz