III

283 14 14
                                    


Sześćset dziewięćdziesiąt trzy mile.

Tyle do przebycia miała kasztanowłosa kobieta. Podróż z Isengardu do Rivendell okazała się nie być tak sielankowa jak myślała wcześniej. Ciepły wrzesień odszedł w zapomnienie, gdy nastał czas października. Wietrznego, niekiedy mokrego i zimnego. Najgorsze były poranki. - mroźne tak bardzo, że nie dało się ruszyć choćby kosteczką. Po płytkim śnie dłuższą chwilę zajmowało jej by usiąść, a co dopiero wgramolić się na starego konia i z pustym żołądkiem ruszyć w drogę. Chlebek i woda skończyły jej się w zaskakująco szybkim czasie. Przed przyjazdem do Krainy Elfów kilkukrotnie musiała zatrzymywać się w zatęchłych karczmach i kupować jedzenie. Niejednokrotnie też polowała. Sarnina na śniadanie i obiad. Zapomniała o kolacjach i o uzupełniających podkurkach. Lubiła dobrze zjeść, czego jednak nie doświadczyła w ciągu trwania tej długiej wyprawy.

Jednak nigdy nie zapomni obozowania na szczycie Hollin Ridge. Pamiętała jak stanąwszy na szczycie wzgórza mogła dostrzec szare ściany Morii. Było to niesamowite uczucie odrealnienia. Jakoby zalewała ją fala spokojnego relaksu, pomimo, że łydki, ramiona i stopy strasznie jej dokuczały. Nie zapomni tego mocnego wiatru, który omalże nie zdmuchnął jej z grzbietu. Na zimną noc schowała się w niewielkim zagłębieniu w boku wzgórza. Rozpaliła tam niewielkie ognisko i upiekła ziemniaki.

Nigdy nie zapomni też tej niesamowitej ulgi, gdy mapa zapowiedziała jej zbliżający się Bród na Bruinen. Piękny był to strumyk, choć niezwykle zimny i nierówny dla kopyta konia. Ale mimo tego i mimo, że jej kompan miał swoje lata, dzielnie poradził sobie z tymi przeszkodami. Był wytrwały, czujny, towarzyski, ale za to strasznie wredny.

Tuż koło Brodu rozbiła niewielki obóz, mając nadzieję, że żaden zainformowany patrol elfów nie zjawi się, gdy ta będzie smacznie spała, zawinięta w koce i płaszcze. Tego właśnie obawiała się najbardziej. Śmierć podczas snu to najgorsze z wszystkich wyobrażeń, które w głowie układała sobie Amarena, a biorąc jej realistyczny tok myślenia... Było ich sporo.

Z samego poranka zabrała rzeczy i ruszyła przez ścieżkę oznaczoną jasnymi kamieniami, żując jednocześnie pajdę chleba z chrupiącym boczkiem. Według starej mapy miała dotrzeć do Rivendell od północnego wschodu. W między czasie rozkoszowała się mgłą wznoszącą się nad ciemną trawą, rześkim zapachem zimna. Każdy poranek miał swoje zalety, nawet ten najzimniejszy.

Miała ochotę krzyknąć z ulgi i nagłego szczęścia, gdy przed sobą, dostrzegła białe, wznoszące się nad ziemią budowle. Zaciągnąwszy się tym rześkim powietrzem poczuła elficką magię. Była delikatna i przyjemna. Amarena czuła jak właśnie ta moc, mimo, że delikatna niczym łuna na niebie, chroniła Imladris od wszelkich złych rzeczy. Na niebo wzeszło ciepłe słońce, ogrzewając powoli trawę pokrytą zimną rosą. Białe ściany Rivendell połyskiwały w wczesno porannym słońcu niczym cenne perły dopiero co odebrane małżom. Ich piękno obezwładniało Amarenę. Błogi szum wodospadów koił jej potargane myśli i nie myśląc dłużej, rozłożyła ramiona, twarz kierując ku niebu.

Udało jej się. Dotarła do Rivendell.

Jednak szybko dotarła do niej pewna myśl. Myśl, która przypominała o celu tej podróży. Czar tego magicznego miejsca prysł szybko i niespodziewanie. Mimikę pełną ulgi nagle przykryło to niepokojące skrzywienie. Nie chcąc dłużej marnować pięknego poranka, spięła starego konia narzuciwszy uprzednio na głowę swój ciemny, grafitowy kaptur.

*

Chłodny, ciągnący wiatr zawiał mu w oczy, gdy przymrużył stare powieki. Starzec przygarbił się odruchowo, gdy wraz z świszczącym w uszach wiatrem gdzieś z oddali usłyszał głuchy tętent kopyt.

Na Zielonym Polu [Władca Pierścieni]Where stories live. Discover now